Dzień 1 : Mińsk Mazowiecki - Warszawa (33,5 km)

Wstaję bardzo wcześnie. Od rana jestem w wielkim biegu. Swoją pielgrzymkę rozpoczynam pierwszą poranną Mszą Świętą o 6.30. Potem wracam jeszcze na chwilę do domu, szybkie śniadanie, przebieram się w caminowe ciuchy, ostatnie drobne czynności… Chcę już iść, być wędrowcem, nie czuć już tego napięcia, lecz całe serce oddać Drodze.
Z Mamą pożegnałam się wcześniej. Teraz jest w Kościele. Tak ustaliłyśmy, żeby nie musiała patrzeć na moje wyjście, żeby dodatkowo nie łamać jej serca. Pewnie i tak nieraz uroni łzę, przecież niezależnie od
tego ile mam lat, zawsze będę jej dzieckiem. 
Żegnam się z ojcem i w końcu musi nastąpić ten moment – trzeba założyć plecak i wyjść. Witają mnie ciepłe promienie kwietniowego słońca i piękne niebieskie niebo.

„Ty tylko mnie poprowadź, Tobie powierzam mą drogę,
Ty tylko mnie poprowadź, Panie mój…”
Jest Niedziela Miłosierdzia, a ja wyruszam… Na jak długo? Czy to ma sens? Przecież zostawiam wszystko i rzucam się w całkowite Nieznane… Tak się cieszę i tak się boję jednocześnie… Jak dobrze, że jest ze mną Asia. Przyjechała specjalnie, żeby mnie odprowadzić chociaż kawałek. Niesamowita dziewczyna :) Bardzo się cieszę, że ten początek Drogi możemy przeżyć razem, a świadomość duchowego wsparcia dodaje mi skrzydeł. To bardzo ważne i jakże potrzebne pielgrzymowi, by ktoś go odprowadził… by ktoś życzliwy był obok w tym wspaniałym, ale i trudnym momencie rozpoczęcia takiej długiej pielgrzymki…
Wiem, albo na razie wydaje mi się, że wiem, na co się porywam. Szaleństwo, istne szaleństwo! Ale to Boży szaleńcy zdobywają Niebo :)


Podekscytowanie i entuzjazm sięgają zenitu. Nareszcie! Nareszcie wyruszyłam! Już nie ma odwrotu!
Asia towarzyszy mi przez pierwsze ponad 12 km aż do Dębego Wielkiego. Tutaj musimy się rozstać. Dostaję od niej piękną kartę z bardzo trafnym cytatem i dobrym słowem na tą Drogę oraz małą muszelkę, zabiorę je ze sobą aż do Santiago. Aż do Santiago?! To miejsce oddalone o jakieś 4 tysiące kilometrów, w tej chwili wydaje mi się niemal abstrakcyjne i prawie nieosiągalne. Albo inaczej – mój umysł zupełnie nie ogarnia takiego dystansu do przejścia. Ale przecież idę, zamierzam iść, lecz czy dojdę aż do Santiago? Serdecznie żegnam się z Asią i dalej wędruję już sama.

Dzisiejsza droga to nic specjalnego, ot spacer w stronę Warszawy wzdłuż bardzo ruchliwej trasy. Dobrze, że są chodniki i nie trzeba uciekać przed rozpędzonymi autami. Znam te tereny, trasę którą w życiu pokonywałam setki albo i tysiące razy (co prawda nigdy pieszo) i jakoś tak dziwnie się czuję maszerując tu teraz… w drodze do św. Jakuba.
Kierowcy patrzą na mnie trochę z zaciekawieniem, trochę jak na dziwadło. Nic dziwnego, tutaj takich piechurów się nie spotyka. I pewnie zastanawiają się co to za cudak z wielkim plecakiem i kijami w rękach idzie a nie jedzie samochodem, autobusem czy czymkolwiek. I dlaczego tak idzie?

Czasem odpoczywam gdzieś na przystanku. Dzisiejszy dystans coraz usilniej daje mi się we znaki. Plecak coraz bardziej ciąży, jest naprawdę ciężki. Zaczyna mnie coś boleć w biodrze i jakiś mięsień w udzie, a na dodatek czuję pulsujące punkty na stopach, będą pęcherze. No pięknie.

W końcu dotarłam do Warszawy. Jestem taka zmęczona… plecak za bardzo łamie mi plecy i jak tak będzie dalej, to daleko z nim nie dojdę. Kilometry z tym plecakiem wysysają siódme poty, a piekące stopy i świeże bąble nie rokują najlepiej na najbliższy czas. Oj będzie ciężko. Niby to wiedziałam, ale teraz gdy doświadczam pierwszych bolączek, ta świadomość czekającego mnie trudu coraz wyraźniej jawi mi się przed oczyma i przeszywa mnie na wskroś…
A to przecież zapewne jedynie mała namiastka czekających mnie trudności. Ale to nic, to wszystko nic i trzeba spojrzeć na to ze spokojem i lekkim dystansem. Skoro Bóg wezwał mnie na tą pielgrzymkę to na pewno nie zostawi mnie samej, to z Jego pomocą na pewno dam radę. Ze swojej ludzkiej strony zrobiłam wszystko co mogłam i potrafiłam, by jak najlepiej się przygotować. Reszta należy do Niego. Wierzę, ufam, że mimo trudów, to będzie dobry czas…

„Powierz Panu swoją drogę i zaufaj Mu: On sam będzie działał” (Ps 37,5)

Zatrzymuję się u znajomych sióstr. Znane miejsce, znajome twarze, wieczorne życzliwe rozmowy… Mam dziś jeszcze taki psychiczny luz, jeszcze śpię w normalnym łóżku, w czystej pościeli. Prawdziwa niewiadoma i pielgrzymi hardcor zaczną się od jutra…

3 komentarze:

  1. Matko....Ty z Mińska Mazowieckiego...?

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj i przypomnialas mi tym wpisem moje wyjscie z San Jean Pied... pomimo tego, ze nie raz prześmigałam ekstremalne kilometry pieszo i rowerem, to po wyjsciu, bylam jak jakis swieżak na pielgrzymce. Co chwile cos mi wypadalo:butelka, bluza, aparat/a to znow zle zalożony plecak i ta zadyszka zaraz po wyjsciu z miasteczka. Jakbym w życiu gór nie widziała. Dynamicznie sie czyta te Twoje wpisy :-P

    OdpowiedzUsuń