Dzień 101 i 102 : Figeac → Cajarc (27 km) oraz Cajarc → Les Moulins przed Bach (25 km)

Po ostatnich słonecznych dniach, kiedy świat wokół rozkwitał pięknem i radością lata, teraz znów nastała „pora deszczowa”. Od rana pogoda jest paskudna.
Postanawiam więc iść wzdłuż drogi, zamiast szlakiem, który nie dość że obfituje we wzniesienia,  to jeszcze nie wiadomo jak podmokłe ma ścieżki…

Nie wiem, czy to był dobry pomysł. Takie rozwiązanie z pewnością uchroniło mnie przed nadmiernym wysiłkiem pokonywania pagórków i być może przed brodzeniem w błocie. Z drugiej zaś strony, marsz w deszczu wzdłuż drogi jest trochę niebezpieczny, a konieczność nieustannego skupienia i uważania na pędzące samochody, również dodatkowo bardzo mnie zmęczyły.
Cały dzień zmagałam się z deszczem. Padało, przestawało, znów padało. I tak w kółko.

W Cajarc zatrzymałam się w komercyjnym gite. Tu już nie ma tej specyficznej atmosfery... Po prostu przychodzisz, płacisz, dostajesz pieczątkę, łóżko. I tyle. 
Może i dobrze, bo dziś jestem szalenie zmęczona. 

Przed wejściem do miasta zrobiłam większe zakupy, więc po południu gotuję jakąś ciepłą kolację. Jeszcze szybki spacer, by obczaić drogę wyjścia z miasta na jutrzejszy poranek, a potem już czas przeznaczam na wylegiwanie się w łóżku.

Oprócz mnie jest tylko jeden pielgrzym oraz czwórka przyjaciół, którzy wynajęli osobny pokój.
Chyba większość pielgrzymów nocuje w innym gite. A ja cieszę się, że jestem tutaj… jest kameralnie i cicho. Mogę z lubością odpoczywać, bo dziś jestem naprawdę nieziemsko zmęczona…


Następnego dnia również nie było lepiej. Cały czas szłam drogą. Nie miałam siły zmagać się jeszcze z dodatkowymi utrudnieniami szlaku, ze wzniesieniami, pagórkami. Drogą lokalną niby jest łatwiej, ale dla mnie i tak jakoś trudno. Jejku, niech to już minie... Nie tak dawno bez problemu robiłam po 38 km, a teraz 25 wyciskam z wielkim trudem. O rety...

Wczoraj i dziś, te dwa ostatnie dni są bardzo ciężkie, nie tylko ze względu na pogodę. Trudno mi iść… Wciąż jestem szalenie zmęczona i ogarnia mnie jakaś niemoc. Nawet nie pomaga zmniejszenie wagi plecaka o 2 kg, które niedawno wysłałam do domu. Mój organizm chyba najzwyczajniej przeżywa jakiś ogromny fizyczny kryzys. Koszmar jakiś… nawet nie mam siły robić zdjęć…

Dziś nocuję w gite Arc-en-ciel w Les Moulins ok. 1 km przed Bach. Na miejscu nikogo nie zastałam, jedynie kartkę na drzwiach, po francusku! Pomógł mi ją rozszyfrować przechodzący pielgrzym – mam wejść i rozgościć się, właścicielka przyjdzie później…

Przez całe popołudnie nie zjawił się żaden inny pielgrzym. Wszyscy chyba poszli do Bach, bo jestem tu sama. Trochę mi nieswojo... Właścicielka przyszła tylko na chwilę, na dodatek trochę wstawiona, pieniądze, pieczątka, kilka słów i do widzenia.  
Ale uprzedziła mnie, że jutro we Francji jest jakieś wielkie narodowe święto i wszystkie sklepy będą pozamykane. Moje zapasy akurat są na wykończeniu i szczerze mówiąc, myślałam, że jutro je uzupełnię. Miałam nadzieję na jutrzejsze popołudniowe zakupy, tym bardziej, że będę w mieście. Ech... Na szczęście owa pani poczęstowała mnie kilkoma kromkami chleba, więc raczej „głód” mi nie grozi ;)
I znów zaskoczenie – pani wstawiona, a jednak wciąż z jakąś ogromną wrażliwością i wyczuleniem na pielgrzyma.

No to idę spać, choć to pewnie będzie niezbyt spokojna noc, bo nawet klucza nie ma, a ja tu taka samiuteńka...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz