Po ostatnich słonecznych dniach, kiedy
świat wokół rozkwitał pięknem i radością lata, teraz znów nastała „pora
deszczowa”. Od rana pogoda jest paskudna.
Postanawiam więc iść wzdłuż drogi, zamiast
szlakiem, który nie dość że obfituje we wzniesienia, to jeszcze nie wiadomo jak podmokłe ma
ścieżki…
Nie wiem, czy to był dobry pomysł. Takie
rozwiązanie z pewnością uchroniło mnie przed nadmiernym wysiłkiem pokonywania
pagórków i być może przed brodzeniem w błocie. Z drugiej zaś strony, marsz w
deszczu wzdłuż drogi jest trochę niebezpieczny, a konieczność nieustannego
skupienia i uważania na pędzące samochody, również dodatkowo bardzo mnie
zmęczyły.
Cały dzień zmagałam się z deszczem.
Padało, przestawało, znów padało. I tak w kółko.
W Cajarc zatrzymałam się w komercyjnym
gite. Tu już nie ma tej specyficznej atmosfery... Po prostu przychodzisz, płacisz, dostajesz
pieczątkę, łóżko. I tyle.
Może i dobrze, bo dziś jestem szalenie zmęczona.
Przed wejściem do miasta zrobiłam większe zakupy, więc po południu gotuję jakąś
ciepłą kolację. Jeszcze szybki spacer, by obczaić drogę wyjścia z miasta na
jutrzejszy poranek, a potem już czas przeznaczam na wylegiwanie się w łóżku.
Oprócz mnie jest tylko jeden pielgrzym
oraz czwórka przyjaciół, którzy wynajęli osobny pokój.
Chyba większość pielgrzymów nocuje w innym
gite. A ja cieszę się, że jestem tutaj… jest kameralnie i cicho. Mogę z
lubością odpoczywać, bo dziś jestem naprawdę nieziemsko zmęczona…
Następnego dnia również nie było lepiej. Cały czas szłam
drogą. Nie miałam siły zmagać się jeszcze z dodatkowymi utrudnieniami szlaku,
ze wzniesieniami, pagórkami. Drogą lokalną niby jest łatwiej, ale dla mnie i
tak jakoś trudno. Jejku, niech to już minie... Nie tak dawno bez problemu robiłam
po 38 km, a teraz 25 wyciskam z wielkim trudem. O rety...
Wczoraj i dziś, te dwa ostatnie dni są
bardzo ciężkie, nie tylko ze względu na pogodę. Trudno mi iść… Wciąż jestem szalenie
zmęczona i ogarnia mnie jakaś niemoc. Nawet nie pomaga zmniejszenie wagi
plecaka o 2 kg, które niedawno wysłałam do domu. Mój organizm chyba
najzwyczajniej przeżywa jakiś ogromny fizyczny kryzys. Koszmar jakiś… nawet nie
mam siły robić zdjęć…
Dziś nocuję w gite Arc-en-ciel w Les
Moulins ok. 1 km przed Bach. Na miejscu nikogo nie zastałam, jedynie kartkę na
drzwiach, po francusku! Pomógł mi ją rozszyfrować przechodzący pielgrzym – mam
wejść i rozgościć się, właścicielka przyjdzie później…
Przez całe popołudnie nie zjawił się żaden
inny pielgrzym. Wszyscy chyba poszli do Bach, bo jestem tu sama. Trochę mi
nieswojo... Właścicielka przyszła tylko na chwilę, na dodatek trochę wstawiona,
pieniądze, pieczątka, kilka słów i do widzenia.
Ale uprzedziła mnie, że jutro we Francji
jest jakieś wielkie narodowe święto i wszystkie sklepy będą pozamykane. Moje
zapasy akurat są na wykończeniu i szczerze mówiąc, myślałam, że jutro je
uzupełnię. Miałam nadzieję na jutrzejsze popołudniowe zakupy, tym bardziej, że
będę w mieście. Ech... Na szczęście owa pani poczęstowała mnie kilkoma kromkami
chleba, więc raczej „głód” mi nie grozi ;)
I znów zaskoczenie – pani wstawiona, a
jednak wciąż z jakąś ogromną wrażliwością i wyczuleniem na pielgrzyma.
No to idę spać, choć to pewnie będzie
niezbyt spokojna noc, bo nawet klucza nie ma, a ja tu taka samiuteńka...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz