Dzień 131 : Carrión de los Condes → Sahagún (39 km)

Po nocnym odpoczynku, z zapasem sił, wkraczam na złocistą drogę ciągnącą się wśród pól…Na rozgrzewkę poszedł ten długi etap 17 km bez żadnej miejscowości po drodze. Najprostsze, najbardziej płaskie i odsłonięte kilkanaście kilometrów trasy… Wokół tylko pola, pola... To chyba najnudniejszy i najbardziej monotonny odcinek Camino. 
Choć przecież można też spojrzeć na to inaczej - Meseta to jak wyjście na pustynię, dosłownie i w przenośni, w wymiarze nie tylko fizycznym...


Dzisiejszy poranek był bardzo zimny i po raz pierwszy w Hiszpanii ubrałam długi rękaw. A potem jeszcze bandamkę na głowę, żeby zakryć uszy, bo wiatr dzisiaj wcale nie zelżał. Oj, mógłby już odpuścić, bo przeszywa nas na wskroś...

  
W Calzadilla de la Cueza czas na zasłużony odpoczynek po porannym maratonie.  

Widząc po drodze zachęcający napis postanowiłam sprawdzić, czy autentycznie jest w nim nutka prawdy. Czy rzeczywiście „Drugi bar jest zawsze lepszy” tego nie wiem, w każdym bądź razie kawa w drugim mijanym barze wcale nie była nadzwyczajna i wielokrotnie na Camino pijałam o niebo lepszą ;)


Potem ponownie zanurzam się w wędrówce, tym razem maszerując wydzieloną dla pielgrzymów dróżką wzdłuż szosy… 


Wczoraj wieczorem spotkałam Katerinę, którą poznałam gdzieś we Francji. Radości nie było końca. I tylko zastanawia mnie jak ona to robi, że jadąc rowerem jest po kilku tygodniach tu gdzie ja. Myślałam, że już dawno dotarła do Santiago. A może ma po prostu dużo wolnego czasu, zresztą „szczęśliwi czasu nie liczą” ;)
Ciekawe czy jeszcze kiedyś uda mi się być takim szczęśliwcem, który nie liczy czasu... Czy będzie jeszcze taka sposobność, by spełniać marzenia o długich wędrówkach?

I jak to będzie, gdy za kilkanaście dni wrócę do domu? Czy nie będzie mi brakowało tego niesamowitego poczucia wolności, jakie ogarnia całe jestestwo w czasie takiej pielgrzymki?
Jak to będzie odnaleźć się w zwykłej rzeczywistości codziennego życia po doświadczeniu tak niepowtarzalnej Drogi?


Kilka kilometrów przed Sahagun przechodząc po kamiennym średniowiecznym moście mijam Ermita de la Virgen del Puente, czyli Sanktuarium Matki Bożej z Mostu. Kiedyś był tu nawet szpital dla pielgrzymów… W pozostałościach fasady bramy, miejsca tego pilnuje dwóch „strażników”.

Niebawem dotarłam do Sahagún. Zatrzymałam się w pierwszej napotkanej alberdze, gdzie wita mnie piękny św. Jakub ;)


Dzisiejsze długi etap w gorącym słońcu zaowocował bąblem na pięcie. „Dawno” nic mi nie dokuczało… To jednak nie przeszkadza, by po południu wybrać się na mały spacer po miasteczku.

Sahagun - dawna brama wjazdowa do klasztoru benedyktynów
Dziś dla odmiany dzień był bardzo długi, bo trzasnęłam prawie 40 km. Miało być krócej, ale chyba skrzydeł dodaje mi świadomość, że to już coraz bliżej Santiago i... coraz bliżej powrotu do domu 😊

2 komentarze:

  1. Oj, to na co ja będę codziennie czekała? co czytała? co pierwsze sprawdzę w necie po powrocie do domu? Dziękuję za tą relację. Pamiętam jak na fb Monte do Gozo pojawiło się Twoje zdjęcie, a potem trafiłam na Twoją relację dzień po dniu. Sama marzę od kilki lat o camino od progu domu. Pozdrawiam :-)

    Gosia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gosiu, bardzo dziękuję za dobre słowo i za czytanie mojego bloga :) Pozdrawiam Cię serdecznie i życzę realizacji tego pięknego marzenia :)

      Usuń