Poranek spędzamy na
wspólnym śniadaniu z naszymi gospodarzami. Siostra Magdy i jej mąż to wspaniali
ludzie, brak mi słów, by wyrazić wdzięczność za tą cudowną gościnę. W końcu
szwagier Jarka odwozi nas do Rogalinka, miejsca gdzie wczoraj zakończyliśmy.
Idziemy spokojnie,
zbytnio się nie spieszymy, bo dziś chcielibyśmy mieć trochę krótszy dystans niż
przez ostatnie dni, planujemy tak ok. dwudziestu kilku kilometrów. Może
spróbujemy zatrzymać się w Manieczkach, może w następnej miejscowości lub
gdzieś w okolicach. Jesteśmy dobrej myśli...
Za Rogalinkiem
przekraczamy Wartę, jest tak pięknie... Idealnie błękitne niebo przegląda się w
nurcie rzeki, w jej wodach odbija się głębokim granatem i doskonale współgra z
zielenią pobliskich łąk. Mogłabym tu długo stać i patrzeć… lecz piękna Droga
wzywa, by podążać nią dalej.
Droga Wielkopolska
jest perfekcyjnie oznakowana. Tak jak przez ostatnie dni, dziś również prowadzą
nas muszle i tabliczki z dystansami do kolejnych miejscowości. I z tym jednym,
najważniejszym dystansem, który stopniowo, pomalutku się zmniejsza… choć wciąż
ta czterocyfrowa liczba z trójką na początku, przyprawia nas o zawrót głowy :)
W Żabnie jest kolejna
na szlaku parafia pod wezwaniem św. Jakuba Apostoła. Piękny, drewniany
kościółek… Niestety na plebanii nikogo nie zastaliśmy i następna „ważna"
pieczątka nas ominęła.
![]() |
Żabno - Parafia św. Jakuba Apostoła |
Jesteśmy w stałym
kontakcie z Agnieszką, która ostatecznie zdecydowała, że będzie pielgrzymować
razem z nami. Ona też już wędruje od progu swojego domu, też przeżywa swoje
pierwsze kryzysy. Czy kiedy w końcu spotkamy się w Zgorzelcu, będziemy już
wszyscy zaprawieni w boju, obyci i zaprzyjaźnieni z Drogą na tyle, by
przynosiła w nas dobre owoce? Czy będziemy stanowili zgrany zespół? Oby tak
właśnie było…
Do Manieczek dotarliśmy wczesnym popołudniem i rzecz jasna, pierwsze kroki skierowaliśmy w stronę kościoła. Widok pięknej dużej plebanii dawał nadzieję, że z noclegiem nie powinno być problemów. Jakże to była złudna nadzieja...
Okazało się, że nie i już. Na plebani na pewno
nie, bo ksiądz „ma tylko to”. W podpiwniczeniu kościoła jest co prawda salka, ale
nie jest ogrzewana, więc tam ksiądz też nas nie wpuści. Próbujemy prosić,
przecież możemy spać nawet o tutaj, za księdza plecami, na tym korytarzu, to
nam w zupełności wystarczy. Pani chyba żartuje! Największe oburzenie dociera do
moich uszu… Sęk w tym, że naprawdę nie żartujemy, mówimy całkiem serio, to
byłby dla nas szczyt pielgrzymich marzeń, bo przecież nie potrzebujemy wiele, jedynie
kawałka dachu nad głową.
Jeszcze nie odpuszczamy, bo może gdzieś, coś,
może ksiądz zna kogoś życzliwego… Ksiądz, rad nie rad, zadzwonił do kolegi z
następnej parafii, ale jak można się spodziewać, odpowiedź też była negatywna. Od
razu wiedzieliśmy, że nic z tego nie będzie, zadziwiające jak wiele można
przekazać drugiemu samą tylko formą pytania i jak wiele można zasugerować samym
tylko tonem głosu.
Nie to nie, nie chce nas, to pójdziemy dalej,
na pewno znajdzie się jakieś rozwiązanie…
To nie pierwsza odmowa z jaką się spotykam.
Już nie robi to na mnie piorunującego wrażenia, po prostu trzeba iść dalej.
Przecież tak pewnie jeszcze nie raz się zdarzy, normalna sprawa w pielgrzymim życiu.... Poza tym teraz jest nas tu
dwoje, więc kwestia bezpieczeństwa też wygląda o wiele lepiej, niż w trakcie
wędrówki w pojedynkę. W ostateczności przebiwakujemy gdzieś w namiotach. Ale to
naprawdę w ostateczności, bo kwietniowe noce są jeszcze bardzo zimne…
Jest jednak co innego, co bardzo mnie boli w
tej dzisiejszej sytuacji. Wcale nie chodzi tu o to, że ktoś nas nie przyjął, to
już przetrawiłam na początku pielgrzymki. Nikt nie ma obowiązku nas
przyjmować.
Ale rozwala mnie stwierdzenie, że „przecież
ja mam tylko to”. Tylko to? Czyli tylko tą wspaniałą, wielką plebanię? Wobec
takiej postawy, serce zatrważa się w niemym pytaniu „Tylko to?!” Taki duży
ładny budynek w naszym (i nie tylko naszym) mniemaniu nie jest „tylko tym”, ale
„aż tym” i bardzo, bardzo wielu na tym świecie (łącznie z nami) nie ma „aż
tego”.
Idziemy do przedszkola, mijaliśmy je wcześniej,
może tam pozwolą nam przespać się na podłodze? Niestety nie. Pani dyrektor już
wyszła, a ta, z którą rozmawiamy, nie może podjąć takiej decyzji. Zadzwonić do
swojej zwierzchniczki też nie może… Zresztą wcale się nie dziwię, bo takie
decyzje nie są w kompetencjach „zwykłych” pracowników. Pani jest bardzo miła,
ale niestety nie może nam pomóc.
W sklepach też nie wiedzą, gdzie ewentualnie można
się zatrzymać… Wszędzie napotykamy opór… Kiedyś musiał
nadejść znowu taki dzień.
Cóż było robić, idziemy dalej do przodu, bo
czas niebezpiecznie ucieka. Po drodze dzwonimy do kolejnych parafii, wszędzie
słyszymy to samo. W sumie odmówiło nam 4 księży. Nie rozumiem tego... Pielgrzym
nie potrzebuje wiele, jedynie dachu nad głową, kawałka podłogi, już nawet nie
łóżka. I choć nie dotyka mnie to tak jak we Włocławku, choć nie ma strachu, bo
przecież nie jestem sama i w razie czego mamy namioty, to jednak trudno nie
rozmyślać o tym wszystkim. Kiedy odmowy pojawiają się jedna po drugiej, to
człowiek czuje coś dziwnego w sercu… Tyle kazań o miłości bliźniego, o
miłosierdziu. A gdzie to miłosierdzie? Gdzie to wszystko jest? Puste słowa kazań,
pusty slogany… Słusznie Jarek powtarza: "Jeśli
was nie przyjmą… strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo dla nich".
Zgodzili się nas przyjąć dopiero Benedyktyni
w Lubiniu. Prowadzą tam Dom Gości, nie ma problemu, możemy przyjść, czekają.
Tylko, że Lubiń to dodatkowe prawie 20 km. Pojawiają
się obawy czy damy radę, czy nie zaszkodzimy sobie tym maratonem… Zdecydowaliśmy,
że jednak spróbujemy i pójdziemy do Lubinia. I tak z planowanych 24 zrobiło się
grubo ponad 40 kilometrów tego dnia.
Do Rąbinia idziemy jeszcze Drogą św. Jakuba, później nieco modyfikujemy według wujka Google by ominąć pętelkę jaką robi szlak i choć o kilka kilometrów skrócić trasę.
Szliśmy i szliśmy, i szliśmy, króciutkie
przystanki, byle tylko iść dalej. Jak maszyny, jak roboty jakieś, byle jak najszybciej,
byle zdążyć przed nocą. To nie jest dobre… Jesteśmy już wykończeni, kolejne
kilometry zostawiają w naszych ciałach i w naszej psychice coraz bardziej
odczuwalne piętno totalnego zmęczenia...
W pewnym momencie przechodzimy przez pola
rzepaku. Wokół rozlewa się cudne morze pięknych żółtych kwiatów. Przystaję, by
choć na chwilę się zachwycić... by nie dać się złamać temu zmęczeniu i bólowi
mięśni, by wyrwać się z tego bycia „maszyną”, która tylko musi iść, by pomimo
wszystko cieszyć się wędrówką... Tak, tak… Nie dam się!!!
I pomimo trudu, będę się cieszyć Drogą. Mam dwie ręce, nogi, oczy które widzą drogę przed sobą i piękno przyrody wokół, idę do przodu, wędruję przez świat… Czyż to nie jest wystarczający powód do radości?
I pomimo trudu, będę się cieszyć Drogą. Mam dwie ręce, nogi, oczy które widzą drogę przed sobą i piękno przyrody wokół, idę do przodu, wędruję przez świat… Czyż to nie jest wystarczający powód do radości?
Ostatnie odcinek jest najtrudniejszy… Z
daleka widać wysoką wieżę kościoła, a marsz zdaje się nie mieć końca… to
jeszcze kilka dobrych kilometrów. Zmierzcha się, idziemy niewielkim poboczem bardzo
ruchliwej trasy…
Idę pierwsza, na kijkach mam przyklejone
fluorescencyjne opaski, mam nadzieję, że to wystarczy, by kierowcy nas
widzieli. Do Lubinia doszliśmy, a raczej dowlekliśmy się o zmroku. Benedyktyńska gościnność nie zawiodła. Piękne i miłe
zakończenie tego trudnego dnia.
Takie długie dystanse z plecakiem, to prawdziwe wyzwanie dla organizmu. Piękne zdjęcia! Może przydałaby się mapka, chociaż... to niekoniecznie :)
OdpowiedzUsuńZ drugiej strony, na ile nas stać wiemy na tyle, na ile nas sprawdzono :)
Przemiłe chwile spędziliśmy w Żabnie! Trafiliśmy akurat, lekko spóźnieni, na procesję, bo to było święto Bożego Ciała. Patrzymy - a tam przepięknie odziani członkowie Bractwa Świętego Jakuba: peleryny z muszlami, kapelusze i pielgrzymie kostury! Cudny widok :-) Po procesji poszliśmy się przywitać i zrobić sobie oczywiście pamiątkowe zdjęcia!
OdpowiedzUsuńa może właśnie o to chodzi? bo jeśli to ma być PIELGRZYMKA, a nie wycieczka po fajny wpis na blog, to może chodzi też o pokonywanie własnych słabości, jakąś formę umartwienia, może nawet zrozumienia innych ludzi, nawet jeśli robią coś co nam się nie podoba?
OdpowiedzUsuń