Dzień 97 : Saint-Côme-d'Olt → Le Soulié przed Espeyrac (34 km)

Kolejny długi dzień... Wyruszam w miarę wcześnie, by pierwszy dłuższy etap przejść zanim słońce zacznie mocno parzyć.
Szlak jest bardzo dobrze oznakowany. Od samego rana jest bardzo gorąco.

Estaing
Po pierwszych ponad 13 kilometrach postanawiam zrobić sobie dłuższy odpoczynek w Estaing. Jestem po drugiej stronie rzeki, przechodzę więc do miasta i szukam tutejszego schroniska, licząc na to, że uzyskam tu jakieś informacje lub materiały odnośnie dalszej części szlaku. 


Okazuje się, że w schronisku niestety nie mają żadnych informacji i wytycznych na najbliższe dni. Trudno. Wracam więc nad rzekę zaglądając jeszcze do sklepu, rozsiadam się na ławce i konsumuję śniadanie. Jest godzina 9, najwyższy już czas coś zjeść. Wciąż mnie zadziwia, ile jestem w stanie „pochłonąć”, jak bardzo droga i ciągły wysiłek wyniszczają organizm. Po trzech miesiącach marszu zgubiłam już bardzo dużo nadwagi, a organizm ciągle dopomina się o kolejne wartości odżywcze i kalorie.

Ruszam dalej. Przede mną kolejne mocne podejście. Oj, ciężko iść do góry. Ale za to, gdy już człowiek pokona wzniesienie, gdy na szczycie może ogarnąć wzrokiem roztaczającą się wkoło panoramę, to serce śpiewa z zachwytu…
Dziś również szlak nie pozwala zapomnieć, że jestem w górach. Wyczerpujące podejścia i zejścia to chleb powszedni moich ostatnich dni...


A odnośnie chleba. Gdzieś po drodze (chyba w Golinhac) szukam sklepu. Jest, owszem, ale zamknięty bo trwa popołudniowa sjesta. Czekać godzinę na jego otwarcie to trochę za długo... Zatrzymuję więc idącą starszą panią, pytam, może gdzieś jest piekarnia...  Pani, o dziwo, mówi troszkę po angielsku. Proponuje, że jeśli chcę chleba to mi da i tłumaczy jaki ma chleb. Nie mogę zrozumieć jaki to niby inny chleb, ale ok, lubię każde pieczywo. Pani zaprasza mnie na chwilę do siebie, częstuje czymś do picia i wręcza małe zawiniątko. Serdecznie dziękuję i postanawiam gdzieś przycupnąć i nieco odpocząć.
Nieopodal jest bar, nikt nie robi problemu, pozwalają mi rozgościć się przy jednym ze stolików na zewnątrz. Świeże powietrze, cień dużego parasola, możliwość odpoczynku.
Okazuje się, że ten „inny” chleb, o którym mówiła spotkana wcześniej pani, to prostu sucharki :) Wcinam więc sucharki z rybą z puszki :)
Dla kogoś, kto jest już bardzo długo w Drodze, oddalony od domu tysiące kilometrów, każdy gest życzliwości jest tak bardzo cenny i umacniający.


Postanawiam dziś zatrzymać się w Le Soulié, malusieńkiej wiosce przed Espeyrac. Śpię u wspaniałej rodziny, również za donativo. Oprócz mnie jest tylko jedna pątniczka, starsza pani z Francji. Większość pielgrzymów zapewne podążyła do miasta…

Przed kolacją gospodarze zapraszają nas do kaplicy na wspólną modlitwę. Mają swoją kaplicę... zawsze z dużą rezerwą przyglądam się tego typu poczynaniom. Ale tutaj nie odnajduję nic co byłoby nie tak, wszystko odbywa się w duchu chrześcijańskim.  Modlitwa, gitara, śpiew… pieśni z Taize. Gdy mówię, że niedawno tam byłam, wędrowałam tamtędy i nawet zatrzymałam się tam na ciut dłużej, to już jestem jak „swoja”, widać że Taize jest im szczególnie bliskie.
Na kolację jest przepyszna zupa... tak mega wspaniale pyszna, że z ochotą biorę dokładkę... potem jeszcze drugie danie i deser. A później pielgrzyma boli brzuch z przejedzenia 😀

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz