Kolejny długi dzień... Wyruszam w miarę
wcześnie, by pierwszy dłuższy etap przejść zanim słońce zacznie mocno parzyć.
![]() |
Estaing |
Po pierwszych ponad 13 kilometrach
postanawiam zrobić sobie dłuższy odpoczynek w Estaing. Jestem po drugiej
stronie rzeki, przechodzę więc do miasta i szukam tutejszego schroniska, licząc
na to, że uzyskam tu jakieś informacje lub materiały odnośnie dalszej części
szlaku.
Okazuje się, że w schronisku niestety nie mają żadnych informacji i wytycznych na najbliższe dni. Trudno. Wracam
więc nad rzekę zaglądając jeszcze do sklepu, rozsiadam się na ławce i konsumuję
śniadanie. Jest godzina 9, najwyższy już czas coś zjeść. Wciąż mnie zadziwia,
ile jestem w stanie „pochłonąć”, jak bardzo droga i ciągły wysiłek wyniszczają organizm. Po trzech
miesiącach marszu zgubiłam już bardzo dużo nadwagi, a organizm ciągle dopomina
się o kolejne wartości odżywcze i kalorie.
Ruszam dalej. Przede mną kolejne mocne
podejście. Oj, ciężko iść do góry. Ale za to, gdy już człowiek pokona
wzniesienie, gdy na szczycie może ogarnąć wzrokiem roztaczającą się wkoło
panoramę, to serce śpiewa z zachwytu…
Dziś również szlak nie pozwala zapomnieć,
że jestem w górach. Wyczerpujące podejścia i zejścia to chleb powszedni moich
ostatnich dni...
A odnośnie chleba. Gdzieś po drodze (chyba
w Golinhac) szukam sklepu. Jest, owszem, ale zamknięty bo trwa popołudniowa
sjesta. Czekać godzinę na jego otwarcie to trochę za długo... Zatrzymuję więc
idącą starszą panią, pytam, może gdzieś jest piekarnia... Pani, o dziwo, mówi troszkę po angielsku.
Proponuje, że jeśli chcę chleba to mi da i tłumaczy jaki ma chleb. Nie mogę zrozumieć
jaki to niby inny chleb, ale ok, lubię każde pieczywo. Pani zaprasza mnie na
chwilę do siebie, częstuje czymś do picia i wręcza małe zawiniątko. Serdecznie
dziękuję i postanawiam gdzieś przycupnąć i nieco odpocząć.
Nieopodal jest bar, nikt nie robi
problemu, pozwalają mi rozgościć się przy jednym ze stolików na zewnątrz.
Świeże powietrze, cień dużego parasola, możliwość odpoczynku.
Okazuje się, że ten „inny” chleb, o którym
mówiła spotkana wcześniej pani, to prostu sucharki :) Wcinam więc sucharki z rybą
z puszki :)
Dla kogoś, kto jest już bardzo długo w
Drodze, oddalony od domu tysiące kilometrów, każdy gest życzliwości jest tak
bardzo cenny i umacniający.
Postanawiam dziś zatrzymać się w Le Soulié,
malusieńkiej wiosce przed Espeyrac. Śpię u wspaniałej rodziny, również za
donativo. Oprócz mnie jest tylko jedna pątniczka, starsza pani z Francji.
Większość pielgrzymów zapewne podążyła do miasta…
Przed kolacją gospodarze zapraszają nas do
kaplicy na wspólną modlitwę. Mają swoją kaplicę... zawsze z dużą rezerwą
przyglądam się tego typu poczynaniom. Ale tutaj nie odnajduję nic co byłoby nie
tak, wszystko odbywa się w duchu chrześcijańskim. Modlitwa, gitara, śpiew… pieśni z Taize. Gdy
mówię, że niedawno tam byłam, wędrowałam tamtędy i nawet zatrzymałam się tam na
ciut dłużej, to już jestem jak „swoja”, widać że Taize jest im szczególnie
bliskie.
Na kolację jest przepyszna zupa... tak
mega wspaniale pyszna, że z ochotą biorę dokładkę... potem jeszcze drugie danie
i deser. A później pielgrzyma boli brzuch z przejedzenia 😀
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz