Dzień 81 i 82 : Levernois → Jambles → Taize (samochodem) oraz odpoczynek w Taize

Jak fajnie jest pospać trochę dłużej i nie wstawać na uporczywy dźwięk brzęczącej komórki. Cóż za piękny poranek :)

Wczoraj po południu i dziś przy śniadaniu toczymy poważne duchowe rozmowy z Romanem. Ot, mamy takie przyspieszone „rekolekcje”. Wspaniały człowiek 😊
Te rozmowy pozwalają mi też spojrzeć inaczej na parę spraw i chociaż spróbować przestawić sobie w głowie to i owo... To niesamowite, że niektóre sprawy z którymi wyruszyłam na pielgrzymkę, przewijają się w mojej osobistej rozmowie z Romanem. Pan Bóg niesamowicie posługuje się ludźmi…
Cieszę się bardzo i dziękuję Bogu za tych wspaniałych ludzi na naszej drodze.

Od rana jest bardzo gorąco, niemalże tropikalny upał... i szczerze mówiąc cieszę się, że nie muszę dziś wędrować... Jak to miło, że nasi cudowni gospodarze zaproponowali nam dłuższą gościnę i podwózkę do Taize, choć muszę przyznać, że niełatwo było nam się na to zgodzić, bo przecież pielgrzym z założenia wędruje pieszo. Na szczęście lekcja, którą dostałyśmy jeszcze w Niemczech odnośnie skorzystania z czyjejś pomocy, tym razem przynosi w nas dobre owoce.
Nie zawsze dobrze jest upierać się przy swoim. To prawda – pokonujemy drogę pieszo i takie właśnie są nasze założenia. Ale są sytuacje, w których można, a może nawet trzeba, zrobić wyjątek.
Rzeczywistość jest taka, że czasami trudniej jest jechać niż iść. Dlaczego? Bo wymaga to większego poświęcenia – poświęcenia swoich zamierzeń i swojego planu na korzyść Bożego, zostawienia swoich założeń i umiejętności odkrycia czegoś głębszego i większego. Mogłyśmy odmówić i zrobić po swojemu. Ale po co? Żeby zaspokoić własne „ego”? Czujemy i wiemy w sercach, że propozycja Marie-Jo jest nam dana niejako z góry…

Po obiedzie jedziemy więc z Marie-Jo do Taize.
Taize – miejsce, do którego chciałam zawitać już od czasu bycia nastolatką... a teraz przeszłam na nogach pół Europy i oto tu jestem, spełnia się moje dawne marzenie.... a jednak na dzień dobry dostaję tu ogromnego kopa...


Już jakiś czas temu postanowiłyśmy z Agnieszką, że w Taize zrobimy sobie małą przerwę, że spędzimy tu cały jeden dzień, by odpocząć nie tylko fizycznie, ale też nabrać sił duchowych... Agnieszka bywała już tutaj, bardzo lubi Taize i zależy jej na tym by pobyć tu dłużej, a i mi przyda się odpoczynek w takim miejscu…
I o to też prosimy, by zostać dzisiejszą noc, cały jutrzejszy dzień i kolejną noc, tak by w piątek rano móc wyruszyć w dalszą drogę. Tymczasem młodzieniec w recepcji oznajmia nam, że pielgrzym może tu zostać tylko jedną noc... Zupełnie tego nie rozumiemy... przecież nie ma jeszcze tłumów, są wolne miejsca, normalnie chcemy zapłacić wcale nie niską cenę... a wciąż słyszymy powtarzane jak mantrę, że pielgrzym może zostać tylko jedną noc... Co to za polityka? O co w tym chodzi? Nie pomagają próby tłumaczenia po angielsku, ani przez Marie-Jo po francusku. Nie i kropka.

Dla mnie to trochę zbyt wiele... że właśnie w tym szczególnym miejscu brak chrześcijańskiego podejścia do drugiego człowieka...

Marie-Jo robi nam niespodziankę i opłaca nam najbliższą noc. Co za kobieta… Potem jeszcze spędzamy trochę czasu razem i niestety trzeba się pożegnać. Aż żal łapie za serce i wyciska łzę wzruszenia w oku każdej z nas…

Wieczorem Agnieszka idzie jeszcze porozmawiać z bratem odpowiedzialnym za kwaterowanie, bo jednak bardzo jej zależy, by móc zostać tu jeden dzień.
Mi jest właściwie wszystko mi jedno i mogę już jutro iść w dalszą drogę... Pozostał jednak jakiś niesmak po dzisiejszym „powitaniu” tutaj.
Ostatecznie sytuację udaje się załagodzić, brat nas przeprasza, w ramach rekompensaty pobiera tylko połowę należnej opłaty za drugą noc... No, fajnie chociaż że zrozumiał ich nietakt i pięknie, że umiał przyznać się do tego.
Ok, ale i tak uważam, że do pracy w recepcji nie powinni wysyłać kogoś nieprzygotowanego. Zwłaszcza tutaj nie powinno być działania według schematu, bo to może przynieść wiele duchowej szkody, a w razie jakichkolwiek wątpliwości powinno się pytać osoby odpowiedzialnej, a nie by sprawa była w zawieszeniu od popołudnia do wieczora, bo cała ta sytuacja naprawdę nie była ani miła ani przyjemna.
Cóż, pierwsze zderzenie z Taize odbiło mi się czkawką. Oby następny dzień, który tu spędzimy, okazał się nieco lepszy.


Tak więc cały kolejny dzień odpoczywamy w Taize. Dzień bez pośpiechu, bez wędrówki, całkowity luz... Jest czas na drzemkę, na udział we wspólnych modlitwach... Tak „na oko” jest tu teraz ok. kilkuset osób, przeważnie młodych, lecz nie tylko...
To co bardzo porusza serce to wspólne modlitwy, gdy ludzie z całego świata razem modlą się, śpiewają... Kto słyszał śpiewy z Taize, wie jak to pięknie brzmi... a uczestniczyć w tym „na żywo” jest dla mnie niesamowite...

Z drugiej strony uderza mnie bardzo odczucie realiów świata w jakim obecnie żyjemy... Wszystkie wspólne modlitwy w Kościele oraz wspólne posiłki, miejsca gdzie licznie się zbieramy i jest duże skupisko ludzi, są obstawione przez uzbrojonych żołnierzy z bronią w stałej gotowości... Wchodząc do Kościoła na wspólną modlitwę, za każdym razem musimy pokazać zawartość plecaka, torby, nawet saszetki do pasa. Rewizja co prawda jest bardzo pobieżna, ale jednak jest... Po raz pierwszy tak bezpośrednio odczuwam i zauważam swego rodzaju napięcie i środki ostrożności związane z zagrożeniem terrorystycznym... 




Po obiedzie wybrałam się na przyjemny spacer po pobliskim lesie. Śpiew ptaków, cisza, przyjemne żwirowe ścieżki, urocze jeziorko, przepiękne lilie wodne... Tu jest naprawdę pięknie!
I w sumie bardzo dobrze, że mimo wczorajszych nieporozumień, jednak tu zostałyśmy.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz