Dzień 5 : Czerwińsk nad Wisłą - Kępa Polska (30 km)

Dziś był piękny dzień. Tak po prostu. Rano świeciło jeszcze słońce, potem niebo się trochę zachmurzyło, strasząc mnie możliwością ewentualnego deszczu. Na szczęście jednak nie padało, nie było za gorąco ani za zimno, pogoda wprost idealna do wędrówki.
Początkowo szłam przy ruchliwej szosie, a potem już przez wioski, lasy, pola… Szlak prowadzi czasem pomiędzy polami, zwykłą miedzą, a nie żadną ubitą drogą… Wtedy jest ciężko, ziemia na polu, wertepy, kępy trawy, wszystkie te nierówności przysparzają moim pęcherzom na stopach 
odpowiednią dawkę bólu… Ale to nic, bąble kiedyś się zagoją a nogi przyzwyczają do nieustannego marszu. 


Zadziwiam sama siebie, widząc jak coraz bardziej zżywam się z tą Drogą, jak coraz więcej we mnie woli i chęci, by iść dalej, jak wzrasta we mnie Pewność i Zaufanie… jak serce niemalże rozpływa się w Radości.
Może to również dlatego, że fizycznie czuję się coraz lepiej. Organizm przystopował po pierwszym wielkim szoku, stopniowo zaprzyjaźnia się z wysiłkiem, mięśnie prawie już mnie nie bolą, nowe pęcherze właściwie nie powstają, trzeba tylko wyleczyć te, które mam… Będzie dobrze👍

Gdzieś na skraju lasu robię dłuższy postój, pora posilić się i odpocząć. Uwielbiam te momenty, gdy na łonie natury rozkładam karimatę, zdejmuję buciory i w błogim odpoczynku napawam się dźwiękami pól i lasów, a dziś również widokiem ich mieszkańców. Po niedługiej chwili tak blisko mnie przebiega stado kilku saren. Wybiegają z lasu i biegną szybko na pola, hen przed siebie… Potem zające – raz i drugi, przebiegają przez drogę, kicają, szeleszczą w krzewach, jakby bawiły się w berka…
Wprost superowo ;) 


Kolejny dzień mogę kontemplować budzącą się po zimie przyrodę. Młode listki cudnie soczystą zielenią strzelają ku niebu…  Gdzieniegdzie kwitnące drzewa, przepięknie obsypane białym kwieciem zapraszają do siebie wszystkie owady… otulają mnie swoim pięknym zapachem… Sarny i zające w radosnych podskokach chwalą swego Pana. Cały świat śpiewa radosną pieśń pochwały Stworzenia. Piękna jest ta nasza Polska :)


Ile dziś rzeczy zachwycało! Nie mówiąc już o cudownych ptasich śpiewach, bo to jest codziennie towarzysząca mi muzyka. Wędrować tak wśród ptasich świergotów jest wprost niebiańsko…
A jaką radość sprawia duża, wymalowana na drzewie żółta strzałka, prawie taka jak w Hiszpanii :)



Miło jest, gdy robotnicy naprawiający drogę na chwilę przerywają pracę, interesują się dokąd idę i mimo, że to wciąż tak bardzo daleko, to życzą mi „dobrej wędrówki”, naprawdę szczerze życzą mi powodzenia i dotarcia do Celu. Od tych starszych twardych facetów bije jakaś życzliwość.
Albo gdy jadący z naprzeciwka kierowca w geście pozdrowienia uśmiecha się i macha ręką…
Takie małe – wielkie gesty przynoszące radość.

Spotykam dziś dobrych, życzliwych ludzi. Czy takich zawsze będę spotykać?
Teraz jestem w Polsce, u siebie, mówię swoim językiem. Gdy ludzie dowiadują się dokąd zmierzam, tak jak dzisiejsi spotkani robotnicy, może w jakiś sposób utożsamiają się ze mną, bo jestem ich rodaczką, jestem stąd i idę tak daleko.
Jak to będzie w Niemczech, we Francji, gdy bariera językowa może stać się murem nie do przeskoczenia, obce kraje, obcy język, gdy ja będę tam kimś „obcym”?

No i temat uchodźców, sprawa, która mocno leży nam na sercach… Niejednokrotnie zastanawialiśmy się z Jarkiem, czy nie pchamy się w paszczę lwa… czy nie lepiej jednak zostać w domu… Sytuacja polityczna jest przecież tak napięta, Niemcy i Francja to siedlisko uchodźców, a tam zamieszki… Do ostatniej chwili śledziliśmy wieści ze świata…
Postanowiliśmy wyruszyć, bo przecież Bóg jest ponad tym… bo dając nam te marzenia, powołując na taką pielgrzymkę,  nie pozwoli by stała nam się krzywda… A my ze swojej strony dołożymy wszelkich starań, by unikać niebezpiecznych miejsc i trzymać się od nich z daleka.

W Kępie Polskiej zastanawiam się co robić dalej. Jest już popołudnie. Mam za sobą całkiem ładny dystans, ale może dałabym radę pójść dalej do Białobrzegów, to będzie jakieś 5-6 km. W przewodniku mam namiary na tamtejszą agroturystykę. Dzwonię więc upewnić się czy jest możliwość noclegu. Nie ma, za tydzień to pewnie tak, ale teraz trwa jeszcze przedsezonowy remont i wszystko jest w remontowym rozgardiaszu. Sympatyczny pan chciałby mi pomóc, ale to bardzo mała miejscowość i oprócz nich, żadnej innej możliwości noclegowej nie ma.
Sytuacja rozwiązała się więc sama, trzeba zostać tu gdzie jestem. Pan Bóg ma swoje plany…

Parafia Świętych Apostołów Piotra i Pawła - Kępa Polska
Przy drodze, jak to w małych polskich wioskach, stoi kilku panów, bacznie obserwując każdego kto tu się pojawi. Pewnie zastanawiają się co to za dziwadło z wielkim plecakiem (i to pieszo), zawitało do ich wsi, jednak uprzejmie pokazują mi gdzie jest kościół i plebania.
Otwiera mi gospodyni, księdza nie ma, a ona nie może podjąć takiej decyzji… Ksiądz może by mnie przyjął, ale wieczorem mają gdzieś razem wyjechać, ona naprawdę nie wie… Oj, jeśli ksiądz ma rzeczywiście jakieś plany, to robi się nieciekawie… Idę jeszcze do sklepu zasięgnąć języka, ale to nieduża wioska… Plebania jest moją jedyną szansą. Wracam więc, pani gospodynie przynosi mi krzesło, nie chcę jej kłopotać i przeszkadzać, bo widzę że działa w kuchni… zasiadam więc na werandzie i oczekuję na księdza. Siedzę tak sobie z jakimś niesamowitym pokojem w duszy, z jakąś dziwną pewnością w sercu, że Bóg to wszystko dobrze poukłada i mam się nie martwić na zapas.
W końcu nadjeżdża ksiądz. Biegnę do jego samochodu, przedstawiam się, mówię co i jak, proszę o nocleg i… ależ naturalnie, nie ma problemu. Tak, mieli wyjechać, ale to nie szkodzi, pojadą jutro.
Pomagam mu wypakować zakupy i od razu zasiadamy do obiadu, bo zaraz będzie wieczorna Msza Święta. Niesamowite to wszystko… Przecież ten ksiądz miał zupełnie inne plany na wieczór, a tu zjawiam się ja.  I okazuje się, że moja obecność wcale nie jest problemem, przeszkodą w czymś tam, plany przecież można zmienić. Liczy się przede wszystkim człowiek, którego Opatrzność przysłała w to miejsce…
Ksiądz się cieszy, że ma pielgrzyma. Skoro taki obrót sprawy, to cieszy się i gospodyni (jak się okazało, mama księdza). A jak ja się cieszę, że trafiłam na człowieka o tak otwartym sercu… To nie sposób wyrazić.
Ksiądz pokazuje mi jeszcze gdzie będę spać. Idziemy na górę starymi, trzeszczącymi schodami, strych wygląda jak na stary strych przystało, ale za jednymi drzwiami moim oczom ukazuje się mały, przytulny, wyremontowany pokoik, pachnący jeszcze nowością… Właściwie to dwa pokoiki, w jednym dwa łóżka, w drugim stolik i fotele. Dla mnie to jak najwspanialszy apartament. O wiele więcej niż mogłabym sobie dziś wymarzyć.
Plebania jest dosyć stara, kto wie czy te wyremontowane pomieszczenia to nawet nie lepsze warunki niż samo mieszkanie księdza?
Aż trudno uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę.

Po Mszy Świętej mam trochę czasu by zająć się swoimi pielgrzymimi sprawami, a potem gospodyni wraz ze swoim synem zapraszają mnie na wspólną kolację. Piękne to chwile, już bez pośpiechu, na luzie, rozmawiamy o mojej pielgrzymce, o życiu, o tej parafii, o wszystkim po prostu. Cieszę się, bo widzę, że ksiądz czuje się swobodnie w mojej obecności, nie jestem tu intruzem, nie gości mnie dlatego, że tak trzeba, czy tak wypada. Jestem tu, bo jestem człowiekiem w potrzebie, pielgrzymem w drodze, któremu w naturalny sposób pomaga i pewnie nie wyobraża sobie, by mogło być inaczej. To cudowne czuć tyle ciepła i życzliwej dobroci płynącej z głębi kapłańskiego serca.
Na zakończenie kolacji ksiądz, jako wielki pasjonata ogrodu i różnych przetworów, częstuje mnie własnej roboty przetworami z pigwy. Tak dla zdrowotności pielgrzyma ;) No nie powiem, pychota po prostu. Widać, że człowiek lubi swój ogród i zna się na rzeczy. Nawet nie wiedziałam, że pigwa jest taka smaczna :) Założę się, że gdybym nie niosła ciężkiego plecaka, to z pewnością obdarzyłby mnie jakimś słoiczkiem własnej konfitury.
Ksiądz Krzysztof i jego mama – moi wspaniali dzisiejsi dobrodzieje 😀

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz