Dzień 7 : Płock - Dobrzyń nad Wisłą (31 km)

Wyruszam w dalszą drogę pięknie zaopatrzona przez siostrę Aleksandrę na cały dzisiejszy dzień. 
To już tydzień, siódmy dzień wędrówki. Z nogami jest coraz lepiej, pęcherze powoli, ale jednak się goją, a nowe bąble na szczęście nie powstają. Co za ulga :)

Nieco modyfikuję swoje plany, a raczej proponowaną wersję drogi. Idąc szlakiem według przewodnika czekałoby mnie 36-38 km, a tego chyba jeszcze bym nie zniosła, a na pewno nie przy dzisiejszej pogodzie i wciąż nie do końca wygojonych stopach. 
Poza tym idąc opłotkami przez lasy i wioseczki trudno byłoby spodziewać się jakiegoś miejsca do odpoczynku. Rozkładanie się na trawce odpadało, bo od rana uporczywie siąpił deszcz.
Postanowiłam więc, że pójdę wzdłuż drogi nr 562, bo być może będzie tu można czasami liczyć na budki przystankowe z ławeczką, a poza tym będzie o kilka kilometrów krócej. Ech, przystanki owszem były po drodze, ale często był to tylko słupek autobusowy wbity w ziemię, bez żadnej budki, wiaty. Deszcz czasem siąpił, czasem przestawał, ale ziemia i tak była mokra, a więc nici z relaksu na trawie. Te długie etapy bez możliwości odpoczynku bardzo mnie męczyły…

W końcu po 31 kilometrach dotarłam do Dobrzynia. Niestety nie przyjęto mnie na parafii. Pieczątkę owszem otrzymałam bez problemu, ale pani która mi otworzyła (gospodyni, czy sprzątaczka, tego nie wiem) kategorycznie stwierdziła, że tutaj nie ma możliwości noclegowych dla pielgrzyma. Widząc moją niedowierzającą minę, sama zaczęła tłumaczyć, że plebania wygląda na dużą, ale jest tak niefunkcjonalna, naprawdę nie ma miejsca, itd. Akurat! Nie wierzę, że w takim dużym budynku, że na plebanii nie ma już nawet nie pokoju gościnnego (bo te przecież są), ale choćby jakiejś biblioteczki czy jakiegokolwiek innego miejsca, w którym mogłabym rozłożyć karimatę i śpiwór. Pielgrzym nie potrzebuje wygód…

Zbytnio się tym wszystkim nie przejęłam, bo wiedziałam z przewodnika (a i pani na plebanii wspominała), że bardzo blisko jest gospodarstwo agroturystyczne. Zadzwoniłam. Oczywiście że mogę przyjść, więc już po chwili jestem na miejscu.

A tam „cuda” się dzieją :) Uzyskałam spory rabat dla pielgrzyma i od razu na powitanie, jeszcze zanim na dobre zdążyłam się rozebrać z kurtki i plecaka, gospodyni tego miejsca ciągnie mnie za rękę, prowadzi do stołu i przynosi mega duży obiad. Mmm, ależ to były pyszności… I to wszystko w ramach naprawdę bardzo symbolicznej pielgrzymiej opłaty. Moi gospodarze wprost nie mogą uwierzyć, że mam zamiar dojść na nogach do Santiago. Rowerem to jeszcze tak, ale pieszo?

Pani Irenka kilkakrotnie mnie przeprasza, że wieczorem będzie trochę głośno, bo w sali bankietowej, którą prowadzą tuż obok, będzie się odbywało małe przyjęcie weselne. Ona przeprasza mnie… a przecież to ja jestem im ogromnie wdzięczna za to, że mnie przyjęli i jeszcze tak wspaniale ugościli. Niesamowita to kobieta, pomimo natłoku obowiązków, kilkakrotnie do mnie zagląda, aby upewnić się czy wszystko w porządku i czy niczego mi nie potrzeba.

I tak oto, zamiast w parafii, otrzymałam mnóstwo życzliwości od osób świeckich. To była lekcja, że przecież „kiedy Pan Bóg zamyka drzwi, to otwiera okno”. Ale prawdziwa lekcja miała nadejść dopiero następnego dnia. Dobrze, że jeszcze wtedy nie wiedziałam co mnie czeka nazajutrz…


1 komentarz:

  1. W Dobrzyniu po raz pierwszy zobaczyliśmy tabliczkę z informacją, ile kilometrów do Santiago :-) Ach, co to była za radość!

    OdpowiedzUsuń