Poranna wędrówka w stronę miasta mija mi
spokojnie…
Większe miasteczko to możliwość zakupów. Nareszcie
będzie sklep, duży sklep. Hurra!!! Kto by pomyślał, że zwykły „spożywczak”
będzie nas tak cieszył ;)
Agnieszka wyruszyła wcześniej, bo chce trochę pozwiedzać Montbrison. Spotykamy się więc o umówionej porze przy tutejszym markecie. Zakupy
mocno nam się przeciągają, krążymy między półkami i wiele zjadłybyśmy „oczami”,
ale świadomość cen oraz tego, że zakupy trzeba dźwigać na własnych plecach,
każe nam rozsądnie wkładać rzeczy do koszyka.
W dalszą drogę ruszamy z cięższymi
plecakami, bo jakby nie patrzeć, każda rzecz przecież trochę waży, a jakiś
prowiant mieć musimy. Takie życie pielgrzyma :)
Kolejne kilka kilometrów już mnie trochę
męczy, a przecież hardcor zacznie się dopiero od Saint Georges. Profil
wysokościowy na dziś nie pozostawia złudzeń – przed nami duuuża góra, a plecak jednak
cięższy niż zwykle. Agnieszka idzie szlakiem, ja postanawiam wędrować wzdłuż
drogi, licząc na to, że zdobywanie wysokości rozciągnie się równomiernie na
cały etap i tak po prostu będzie lżej. I rzeczywiście, równomiernie krok za
krokiem szłam coraz wyżej, bez zbędnych podejść i zejść, lecz miarowo spokojnie
do góry.
Karmię oczy pięknymi krajobrazami. Wokół
cisza i spokój… Od czasu do czasu przemknie tylko jakiś samochód, by
przypomnieć mi, że nie jestem jedynym człowiekiem w tych górach.
Czas mija spokojnie, kilometr za kilometrem w cichej zadumie...
W połowie tej góry, w Saint-Jean-Soleymieux, czekam na Agnieszkę. Gdy już się spotykamy, postanawiamy tutaj spróbować szczęścia i zatrzymać się w tej miejscowości... Dalej już nie chcemy iść tego dnia, bojąc się, że druga połowa tej góry w popołudniowym słońcu mogłaby nas wykończyć. Zostawmy ją więc na rano.
Mamy trochę wolnego czasu i w cieniu
przystankowej budki oczekujemy na popołudniowe otwarcie tutejszego urzędu.
W „mairie” spotykamy sympatycznego młodego urzędnika, który bardzo chce nam pomóc znaleźć nocleg. Ale gdzie nie zadzwonił, to
albo nikt nie odbierał, albo było zbyt drogo. Chyba nie pozostanie nam nic
innego niż jednak iść jeszcze dalej te 8 km pod górę. O jejku... Pan już nawet
zadzwonił do gite w tamtej miejscowości...
I gdy już prawie miałyśmy wychodzić, w „mairie”
zjawiła się pani, która wielce zdziwiła się całą sytuacją. Jak to nie możemy znaleźć noclegu? Przecież możemy zostać tutaj w tej miejscowości, bo
niedaleko mieszka pan, który chętnie przyjmuje pielgrzymów. Akurat teraz nie ma
go w domu, ale to nie przeszkadza, dom jest otwarty, mamy sobie tam po prostu iść, bo ten pan na pewno
nie będzie miał nic przeciwko. O rety!!!
Tak, tak, każą nam iść do czyjegoś
prywatnego domu i urzędować tam, podczas gdy właściciela nie ma na miejscu.
Założę się, że miny musiałyśmy mieć ciekawe ;)
Pani wytłumaczyła nam mniej więcej gdzie
mamy iść i poszłyśmy. Na miejscu okazało się, że jednak nie do końca wiemy,
który to dom. Ten, który obstawiałyśmy, wydawał się zamknięty. A inny, który
też mógłby być tym właściwym, był nawet otwarty i nikogo w środku nie było, więc już prawie tam zostałyśmy... na szczęście
nasze kręcenie się wokół, wzbudziło podejrzenie sąsiada. Okazało się, że to
jednak nie ten dom... Pan sąsiad jednak chciał nam pomóc, a ponieważ po francusku nie
mogliśmy się dogadać, to zadzwonił do „mairie”. Tam się dowiedział o co
dokładnie chodzi i pokazał nam właściwy dom, notabene ten o którym myślałyśmy
na początku.
Wróciłyśmy tam, drzwi rzeczywiście
zamknięte, ale otwarty był taras. No to weszłyśmy do środka, a tam... straszny
bałagan i pies, który po prostu nas się bał. Pierwsza myśl, to... uciekać! No właśnie ;) Przecież nie możemy tu
zostać, bo ktoś nas posądzi o splądrowanie mieszkania... Powoli jednak wracał rozsądek i spokój. Gdzie pójdziemy? Poza tym przecież skierowali nas tu w mairie, więc to chyba pewne i sprawdzone miejsce. Może
jednak trzeba tu zostać...? No i zostałyśmy. Tego jeszcze nie było...
Dziwne to uczucie, wejść samej do cudzego
domu, krzątać się tam, nie wiadomo gdzie się „rozgościć” z naszymi klamotami, w
ogóle czuję się trochę jak intruz... Jak to tak, wejść do czyjegoś domu, gdy
nie ma właściciela? Jejku... A już dla mnie niepojęte, że ludzie tak po prostu
zostawiają tu otwarte domy...
Skoro jednak tu zostajemy no to kąpiel,
kolacja, odpoczynek... a międzyczasie uciekł nam pies. Akcja poszukiwania psa niestety nie przyniosła rezultatu. No to mamy problem…
Przy okazji sąsiadka potwierdziła, że właściciel
tego domu jest przyjazny pielgrzymom, pokazała nam, w której sypialni mamy
zamieszkać i zadzwoniła do gospodarza. I całe szczęście, bo nikt z „mairie” nie
poinformował tego pana, że wysłali nas do niego, a ściślej – do jego domu.
Nieźle, co?
![]() |
pieczątka Jean-Alexa |
Nasz gospodarz wrócił wieczorem i pierwsze
co zrobił zaraz po wejściu do domu, to zaczął przygotowywać nam kolację.
Niesamowity człowiek :) Niezręczne to dla nas a dla niego najnormalniejsze w
świecie. Na nic były tłumaczenia, że już coś jadłyśmy, nasz dobrodziej
postanowił nas ugościć i basta. Doskonale rozumie pielgrzymów, bo sam jest
pielgrzymem :)
A i pies szybko się odnalazł, gdy powrócił jego pan.
A i pies szybko się odnalazł, gdy powrócił jego pan.
Do kolacji zasiedliśmy na tarasie z
pięknym widokiem na góry i okoliczne miasteczka. Dom jest usytuowany na całkiem sporym
wzniesieniu, więc krajobraz był wspaniały.
Mieszkać w takim cudownym miejscu… to wprost
bajka.
![]() |
wieczorny widok z tarasu domu pana Alexa |
Nie tak dawno marzyła mi się szklaneczka
zimnego piwa po męczącym dniu, a dziś, proszę, aperitif przed kolacją to lampka
schłodzonego cydru. Wybornie :) Pyszna kolacja, piękne widoki, przyjazne
rozmowy (na szczęście pan Jean-Alex mówi po angielsku) i życzliwość
naszego gospodarza to uwieńczenie dzisiejszego „dziwnego” dnia. Po raz kolejny
ludzka dobroć i życzliwość przerasta nasze najśmielsze marzenia 😊
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz