Dziś kolejny bardzo charakterystyczny
punkt na Camino Frances – Fuente del Vino de Bodegas Irache, czyli najogólniej
mówiąc „fontanna” wina. Kiedy się o tym czyta, to wydaje się takie nierealne.
Trzeba samemu zobaczyć i popróbować ;)
A wygląda to tak, że są dwa kraniki, z
jednego tradycyjnie leci woda, a z drugiego… najprawdziwsze wino. Spróbowałam i
ja, a jakże, zaczerpnęłam dwa łyki, posmakowałam – normalne wino. A to
niespodzianka dla pielgrzymów :)
Przede mną była jeszcze długa droga w
skwarze hiszpańskiego słońca, więc na dwóch łyczkach się skończyło, wino na
drogę zdecydowanie nie było wskazane ;)
Ukrop, ukrop... ranek był rześki i
przyjemny, ale gdy już wyjrzało słońce to mocno dało się we znaki. Z cudnie
niebieskiego nieba leje się żar, skwar prawie nie do zniesienia… Z godziny na
godzinę pielgrzymi stają się coraz bardziej ociężali, zmęczeni... kurz polnych i szutrowych dróg
osiada nie tylko na butach, ale na całym ciele… wciska się w oczy... a
rozgrzane powietrze wypala nozdrza i płuca... Ale idziemy, wciąż idziemy dalej,
bo przecież po to tu jesteśmy :)
Bardzo męczący był ostatni odcinek
dzisiejszego dnia, 12 km w pełnym słońcu, prawie bez drzew i możliwości
odpoczynku. Dlatego gdy gdzieś w połowie tego odcinka pojawił się obwoźny bar i
kilka stolików z parasolami, niejeden zmęczony pielgrzym aż „zapiał” z radości. I niejednemu
zrzedła mina, gdy podszedł bliżej i zobaczył ceny, no np. mała puszka coli to 2
euro. To już chyba lekka przesada.
Zdecydowana większość pielgrzymów
rozpoczęła drogę w SJPDP. Teraz po kilku dniach obserwuję pierwsze kontuzje i
niedomagania, ten kuleje, inny ma bąble, jeszcze inny przykłada lód na
spuchniętą nogę... Uroki wędrowania ;)
Zresztą moja lewa noga też jeszcze nie
wydobrzała do końca, odbicie było chyba bardzo mocne bo wciąż je czuję, co
powoduje pewien dyskomfort, choć oczywiście jest dużo lepiej niż było na
początku. Kiedy pomyślę jaki był stan moich stóp za Lourdes… brr, naprawdę
wyglądało to nieciekawie i wizja konieczności powrotu do domu mocno wciskała
się w moją świadomość. Jakże cieszę się, że do tego nie doszło.
A teraz idę dalej i dalej, dzień za dniem…
I odbieram tę drogę zupełnie inaczej niż pielgrzymi wokoło. Dla nich to wciąż
początek i wielu przeraża jeszcze dystans pozostały do Santiago. Ja już chyba
jestem pielgrzymem nieco zaprawionym „w boju”, otrzaskanym z tysiącami
kilometrów. Dla mnie to już właściwie „końcówka” i radośnie uśmiecham się na
myśl, że pozostało już tylko ok. 640 km… Wydaje się, że Santiago jest już tak blisko :)
Zatrzymałam się w Los Arcos. A tu w
alberdze okazało się, że nie można robić prania. No nieźle, pielgrzym nie może
sobie przeprać, a to przecież jedna z naszych podstawowych potrzeb. Tzn. nie możemy prać ręcznie, ale za dodatkową opłatą można dać
ubrania do dużego wspólnego prania w pralce. Dziwne zwyczaje.
Heh, średnio mi się uśmiecha takie wspólne
pranie nie wiadomo od ilu osób. Zresztą nie tylko mi, bo co i rusz widzę jak
jakaś pani coś tam sobie ukradkiem przepiera w umywalce. Uprać przecież trzeba
:)
My nie załapaliśmy się na wino, była „tylko” woda�� ale może to i lepiej, bo upał był nieziemski�� Ola K.
OdpowiedzUsuń