Dzień 39 : Kleinliebenau - Frankleben (25,5 km)

Od rana witają nas promienie słońca i kolejne polanki kwitnącego czosnku. W lesie unosi się specyficzna woń tych kwiatów, oszałamiając nieco swoim zapachem… Słońce przebija się przez dość gęste liście drzew i tańczy wśród białego kwiecia pod naszymi nogami.
Niedźwiedzi czosnek – taki prosty i taki piękny zarazem…


Wczoraj stuknęło mi w nogach 1000 km. Wydaje się, że to już dużo, ale w kontekście całej drogi to wciąż jeszcze mało... przecież przede mną pewnie jeszcze ze 3 razy tyle. Na razie jednak cieszę się tym pierwszym tysiącem, trudno się nie cieszyć :) To dużo, bo nigdy nie myślałam, że uda mi się przejść aż tyle. Mało, bo do Santiago wciąż jeszcze jest baaardzo daleko. Ale skoro przeszłam jeden tysiąc, to może dane mi będzie przejść drugi i trzeci…


Dziś szło mi się dosyć ciężko. Uff… Gorące temperatury ostatnich dni, mały kryzys fizyczno-psychologiczny, świadomość tego tysiąca kilometrów i wszechogarniające już zmęczenie – to wszystko jednocześnie sprawia, że czasem człowiek puka się w czoło i pyta sam siebie o sens takiej Drogi...

Ale pomimo zmęczenia wciąż wędruję, dzień po dniu… idę przez świat.
Wspaniały świat, którego nie da się obejrzeć w telewizji czy zobaczyć w internecie, bo widziany na ekranie nie smakuje tak samo jak „na żywo”… Świat, który trzeba samemu poczuć… Piękny świat z jego kolorami, odgłosami i zapachami, z całym jego bogactwem przyrody… Cudownie piękny świat. Chłonę go wszystkimi możliwymi zmysłami, dotykam całym swoim jestestwem i całą sobą delektuję się jego wspaniałością. Nawet w zmęczeniu…


Przechodzimy obok pięknych jezior, najpierw Raßnitzer See, a za chwilę Wallendorfer See. Kolejna oaza spokoju. W oddali łabędź leniwie unosi się na powierzchni wody… mała łódka miarowo kołysze się na tafli jeziora… Jest pięknie :)


Od kilku dni, gdy przechodzimy przez wioski, wokół roztacza się cudna woń kwitnącego właśnie bzu... upajając nozdrza swoim cudownie pięknym intensywnym zapachem.
Fajnie, niedawno zachwycaliśmy się polami żółtego rzepaku, teraz obsypanymi kwieciem drzewami owocowymi, przepięknym niedźwiedzim czosnkiem i rozkwitającym w oczach bzem... Ciekawe co będzie następne?

rzeka Soława i Kirchenruine St. Sixti Merseburg
Zmierzamy do Merseburga, bardzo urokliwego miasteczka. Jeszcze zanim przekroczymy rzekę Soławę, z daleka już przyzywają nas wyniosłe sylwetki zamku i katedry oraz ruiny dawnego kościoła St. Sixti.

W napotkanej piekarnio-ciastkarni pozwalają nam odpocząć przy chodnikowym stoliku, po czym razem z Jarkiem wyruszamy dalej, a Agnieszka tradycyjnie już pozostaje dłużej żeby pozwiedzać.

Dzisiaj zatrzymujemy się w zamku we Frankleben. A tak :) Zamek, który jeszcze kilka lat temu był całkowitą ruiną, mozolnie powraca do stanu „ładności” i użyteczności. Jedno z pomieszczeń przystosowano na albergę, warunki prawie spartańskie, trochę zimno jak to w grubych murach, no ale w końcu to zamek :) To takie fajne uczucie – mieszkać w starym zamczysku.
W naszych credencjalach oczywiście ląduje zamkowa pieczątka :)


Wyobraźnia bardzo szybko rozwija skrzydła, podsuwając coraz to inne obrazy i mniemania jak dawniej toczyło się tu życie… jak to wszystko wyglądało w czasach swojej świetności…

Schloss Frankleben
Niesamowite to miejsce i niesamowity właściciel tego zamku. Człowiek ma piękną pasję. Kupił ten zamek w stanie całkowitej ruiny i mozolnie doprowadza go do użyteczności. Opowiada nam co nieco o swojej pracy, o tych wszystkich latach które poświęcił temu miejscu… 
Oglądamy materiały i ekspozycję przedstawiającą postęp prac… Odbudowana środkowa i jedna z bocznych wież, szyby w oknach, cały dach – ten zamek zupełnie już nie przypomina tego czym był niemal 10 lat temu…

ruiny zamku we Frankleben (ok. 2007 r.) w momencie gdy wykupił go obecny właściciel
Ciekawe jak to będzie spać w zamku? Na pewno chłodno. A oprócz tego? Uuuuuhuuuu… strachy starego zamczyska. Ciekawe czy tu straszy, heh 😉

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz