Dzień 128 : Burgos → Hontanas (30 km)

Albergi municypalne mają swoje prawa. O ile w tych prywatnych zazwyczaj nie ma problemu z wczesnym porannym wyjściem, to w municypalnych bywa tak, że drzwi są zamknięte na amen i nie ma zmiłuj, a kto nie dopytał lub nie doczytał ten stoi i czeka...
Na szczęście jednak dopytałam wczoraj wieczorem i wstaję tak, by być gotową do wyjścia o określonej porze. Tuż przed 6 jest nas już bardzo duża grupa oczekujących na wyjście, hospitalero punktualnie otwiera drzwi i ruszamy.

Najpierw trzeba wyjść z Burgos, ulice, uliczki, światła, chodniki – to nie należy do przyjemności.
Kilka minut po wyjściu czeka mnie niespodzianka. Pielgrzym idący za mną woła mnie po polsku! No tak, naszywka naszej biało-czerwonej flagi na plecaku po raz kolejny bardzo się przydała.
Dalej wędrujemy razem i po jakimś czasie zanurzamy się w bezgłośny świat Mesety...


Staszek na stałe mieszka w Niemczech i jest wielkim pasjonatą gór. Z ogromnym zaciekawieniem słucham jego opowieści o zdobywaniu kolejnych wielkich szczytów.
Staszek opowiada też o swojej córce, którą stracił, która zmarła dwa lata temu… I właściwie dla niej przemierza to Camino, bo ona chciała tu być… Jakie zawiłe są nieraz koleje ludzkiego życia, jak wielki jest ból ojca po stracie ukochanego dziecka… Jak niepojęta jest głębia ludzkiego cierpienia…
Choć w takich chwilach chciałoby się ulżyć zbolałemu człowiekowi, to cóż tak naprawdę można zrobić? Jedyne co mogę to być tu i teraz, słuchać opowieści i wspomnień i dzielić obecnością ten ból ojcowskiego serca, ogarniając jego i córkę modlitwą i ciepłym westchnieniem…
Przeszliśmy razem dobrych kilkanaście kilometrów.


Tymczasem dawno już wyszło słońce i na świecie robi się coraz goręcej. Ognista kula na niebie objawia swe uroki w pełnej krasie i przygrzewa na całego. Dobrze, że chociaż wieje leciutki wietrzyk, bo inaczej chyba nie dałoby rady iść.


Dzisiaj prawie cały czas idę po otwartej przestrzeni, tylko pola, pola, pola... Zewsząd, jak okiem sięgnąć, otaczają pielgrzymów złote pola Mesety… Miejscowości są co 8-10 km, a pomiędzy nimi nic, żadnego schronienia, tylko pola złocistych pozostałości po skoszonym zbożu i nieustanny żar z nieba...


Ta dzisiejsza wędrówka pośród ciszy Mesety przywołuje w myśli znaną pieśń "On szedł w spiekocie dnia". I myślę, że niejeden pielgrzym mógłby tutaj zaśpiewać jedną ze zwrotek:

„Idziemy w skwarze dnia i w szarym pyle dróg,
A On nas uczy kochać i przebaczać.
I z celnikami siąść, zapomnieć kto to wróg,
Pochylać się nad tymi, którzy płaczą."

Czyż to nie jest właśnie tak w tym pięknym, pielgrzymim życiu? Czyż to nie jest tak, że tu jest trochę inny, "lepszy" świat? Że właśnie tutaj, ludzie wyrwani z tego czasem dziwnego i zapędzonego świata naszej codzienności, odkrywają w sobie i w innych nieogarnione pokłady dobra i życzliwości?
Ileż to razy bywa tak, że ktoś wyrusza na Camino, by uporać się ze swoimi różnymi trudnymi sprawami, by coś sobie poukładać w głowie, by umieć zacząć żyć inaczej, być może by "zapomnieć kto to wróg"?
Ileż to razy widzimy jak ktoś opatruje drugiemu zbolałe nogi czy pomaga w walce z pęcherzami? Albo dzieli się ostatnim łykiem wody?
Ileż to razy wieczorami zasiadamy do wspólnego stołu, my pielgrzymi z całego świata, niezależnie od koloru skóry, pochodzenia, przekonań religijnych czy światopoglądu...
Tutaj każdy pielgrzym prawdziwie staje się Bratem.
Camino to piękny świat! Więc idźmy dalej, wciąż "idźmy w skwarze dnia i w szarym pyle dróg..." bo wszyscy zmierzamy do tego samego Celu...
  

Ostatni odcinek tego dnia jest już naprawdę ciężki z powodu coraz większego zmęczenia i właściwie pokonuję go ostatkiem sił i woli...


Dzisiejsze trzydzieści kilometrów w pełnym palącym słońcu pośród nieogarnionych pól Mesety, godziny spędzone w tym złotym i zakurzonym skwarze Drogi, powoli wyciskają swoje piętno w moim zmęczonym ciele. Nogi się plączą, wzrok zamazuje, a w głowie tłucze się jedna myśl „jak daleko jeszcze".
Gdy więc w końcu w oddali pojawia się Hontanas, oddycham z ulgą. Uff…

Hontanas
Hontanas to niewielka, ale bardzo urocza wioska, która na tych pustkowiach Mesety jest dla zmęczonych pielgrzymów jak wspaniały dar podczas dzisiejszej wędrówki...

Zatrzymałam się w alberdze St. Brigida. Przemiły właściciel i jego syn uchyliliby nieba pielgrzymom, pozwalają się rozgościć, wykąpać, na formalności przyjdzie czas później.

Wieczorem „przypadkowo” udaje mi się być na Mszy Świętej. Po prostu poszłam sobie do kościoła i okazało się, że zaraz będzie nieplanowana Msza Święta, bo jeden z pielgrzymów jest księdzem. Ksiądz przy ołtarzu w klapkach i z komórką w dłoni to nie codzienny widok. Po raz pierwszy uczestniczyłam w Eucharystii odprawianej z... telefonu. Ksiądz był chyba Włochem (na pewno nie Hiszpanem) i zamiast nosić i dźwigać teksty Liturgii, to ma je po prostu w komórce :) Na koniec oczywiście tradycyjne błogosławieństwo pielgrzymów. Wzruszające to było, bo przecież ten ksiądz to jeden z nas, pielgrzym któremu nie są obce trudy wędrowania, ktoś kto jutro tak jak my wyruszy w dalszą pielgrzymią drogę...
I tak oto pięknie zakończył się dzisiejszy dzień 😊

3 komentarze:

  1. Oj tak, pamiętam ten odcinek! Hontanas to jak oaza na pustyni:) Pozdrawiam Ola K.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak, to prawdziwe miejsce wytchnienia po trudach wędrówki przez Mesetę... Serdecznie pozdrawiam :)

      Usuń
  2. tutaj spotyka się niezwykłych ludzi, tych z którymi podążamy i tych którzy dają nam gościnę, schronienie czy pozdrawiają życzliwie. istnieje świat bez zła

    OdpowiedzUsuń