Dzień 86 : Charlieu → Saint-Alban-les-Eaux (34,5 km)

Spędziłyśmy u Państwa Carlier naprawdę miły czas. Wczorajsza kolacja, dzisiejsze śniadanie, sympatyczne rozmowy i zewsząd ogarniająca nas życzliwość. Nasz gospodarz wręczył nam listę kilku osób, które na trasie do Le Puy tak jak on goszczą jakubowych pielgrzymów. Cóż za życzliwy człowiek.

Pan Pierre wyjaśnił nam też istotę działania takich ludzi jak oni, tych którzy przyjmują pielgrzymów za donativo. Czynią to ze szczerego serca, z oddaniem, nie przeliczając ile pieniędzy zostawił każdy pielgrzym. Przyjmują wszystkich… zdarza się, że przyjdzie ktoś biedny i zostawi mało, albo nawet nic… zdarza się, że przyjdzie bogatszy i zostawi sporą kwotę z nawiązką, która objęłaby jeszcze innych… Rachunek sam się bilansuje. Każdy pielgrzym zostawia tyle ile może, na tym to polega. A oni cieszą się wszystkimi wędrowcami bez wyjątku. Pomaganie pielgrzymom to jest ich pasja.
Piękne to świadectwo :)

Rano trzeba wkroczyć w kolejny dzień... dzień niepewności i nieznanego... Tak jest codziennie. I to jest czasami męczące, właśnie ta niepewność noclegu, świadomość tułaczki, to dziwne poczucie jakiejś bezdomności...

Niedaleko nas zatrzymuje się samochód, jego właściciel wysiada, macha do nas, czeka aż dojdziemy... Aż kipi radością, że spotkał pielgrzymów jakubowych, bo... sam jest pielgrzymem i szedł kiedyś do Santiago. My też się cieszymy z tego spotkania. Taki miły początek dnia. Dobrze, że nie wiedziałyśmy wtedy, że koniec będzie o wiele trudniejszy...


Do Santiago już „tylko” 1750 km, a za mną już ponad dwa tysiące. Pokonałam już zdecydowanie więcej niż połowę drogi. Hurra!!! Teraz już będzie „z górki”, a świadomość tego ile już przeszłam będzie mnie dodatkowo motywować :)

Pogoda sprzyja dziś wędrowaniu, jest ciepło i słonecznie, bardzo fajnie. Zrobiło się też prawie płasko, więc idzie się znacznie lepiej. Ale to się pewnie szybko skończy, bo przed nami znów piętrzą się całkiem ładne góry.


Większość dnia wędruję sama. Agnieszka lubi różne „wertepy”, utrudnienia i polne ścieżki, więc wybrała inną opcję na dziś, ja wolę lokalne drogi, bo tu jest prościej i łatwiej, a i wysiłek nieco mniejszy. 
Gdy w taki sposób układamy dzień, z reguły jestem pierwsza w potencjalnej miejscowości noclegowej i rozglądam się za ewentualnym noclegiem.


Mówi się, że pieniądze szczęścia nie dają. No nie dają, ale na pewno ułatwiają życie. Na pewno ułatwiłyby mi wiele, fajnie byłoby pójść do hotelu (albo raczej po prostu mieć świadomość, że w razie potrzeby stać mnie na hotel) i o nic się nie martwić, a tymczasem trzeba chodzić, szukać, prosić... A gdy się dostaje psztyczka w nos, to jakoś tak dziwnie i nieprzyjemnie robi się na sercu... Dwa dni temu w Propières, dzisiaj znowu, jakiś trudny czas nastał dla nas...

Miałyśmy nadzieję zatrzymać się dziś w Renaison, gdy więc tam dotarłam zaczęłam szukać możliwości noclegu. Pani w kancelarii parafialnej nie mogła mi pomóc, bo przez dwa dni nie ma księdza i ona nic nie może. W „mairie” też było bardzo trudno, bo nic nie mają, żadnej sali ani nic innego. Na dodatek pan mi przygryzł, że jeśli nie mamy pieniędzy, to jak my idziemy i co jemy... I znów tłumaczenie, że mamy niewiele... nie tyle, by ciągle wynajmować pokój. Boże, czasami jest to takie upokarzające... Szamoczę się sama w tej rozmowie francusko-angielskiej...
Ostatecznie znalazłoby się dla nas jakieś pomieszczenie, ale nawet bez toalety i bez możliwości jakiegokolwiek umycia się choćby w zlewie. To wszystko chyba jeszcze mogłybyśmy znieść. Ale do tego musiałybyśmy dać w zastaw nasze dokumenty (to już zraziło mnie totalnie!) i jutro zwlekać z wyjściem, aż któryś z pracowników nam je odda. A wszystko to było z taką łaską i cmokaniem, że szok...
Dzwonię jeszcze do Agnieszki, opowiadam jej jak sprawa wygląda… Dziękujemy, pójdziemy dalej... Dać komuś na kilkanaście godzin swój dowód osobisty – nie, to jest dla nas nie do przyjęcia…

Niebawem Agnieszka dołącza do mnie i dalej wędrujemy już razem. W następnej miejscowości też w „mairie” nie potrafią nam pomóc. Nie znają żadnej przyjaznej rodziny, sali też nie mają, a w budynku urzędu zostać nie możemy. Podpowiadają nam, że przecież możemy sobie wynająć b&b, bo cóż to za problem? Znów całkowite niezrozumienie... Heh, nawet tam nie idziemy, bo to za wysokie progi... na nasze kieszenie.

Cóż robić, siadamy zmęczone i zniechęcone na ławce. Robi się coraz później i jakąś decyzję trzeba podjąć. Przeglądamy przewodnik, w następnej miejscowości jest „gite”, dzwonimy, pytamy, udaje nam się wynegocjować niższą cenę...
Trzeba by już iść, ale odstrasza świadomość tego jaka górka nas czeka, taaakie podejście na koniec dnia po ponad trzydziestu kilometrach... Obawiam się czy moje zmęczone nogi to wytrzymają... Do tego jeszcze nie mamy dokładnego adresu miejsca do którego zmierzamy, tylko informację, że znajduje się gdzieś przy szlaku. Postanawiamy jeszcze raz zadzwonić do tego gite i dopytać o dokładny adres.
Siedzącego na pobliskiej ławce pana prosimy o pomoc, po prostu żeby tylko zapisał adres, który nam podadzą, bo my raczej nie zrozumiemy nazwy ulicy po francusku. Dzwonimy, pan rozmawia i... na koniec oznajmia nam, że zaraz ktoś po nas przyjedzie. A to niespodzianka :) Dobrze się to ułożyło, niby to całkiem niedaleko, ale tak mocne podejście do góry raczej nie napawałoby nas radością ;)
Pani postanowiła przyjąć nas we własnym domu, a nie w gite. I nawet nastawiła nam pralkę. Ale fajnie :) To był długi i wyczerpujący dzień…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz