Spędziłyśmy u Państwa Carlier naprawdę
miły czas. Wczorajsza kolacja, dzisiejsze śniadanie, sympatyczne rozmowy i
zewsząd ogarniająca nas życzliwość. Nasz gospodarz wręczył nam listę kilku osób,
które na trasie do Le Puy tak jak on goszczą jakubowych pielgrzymów. Cóż za
życzliwy człowiek.
Pan Pierre wyjaśnił nam też istotę
działania takich ludzi jak oni, tych którzy przyjmują pielgrzymów za donativo.
Czynią to ze szczerego serca, z oddaniem, nie przeliczając ile pieniędzy
zostawił każdy pielgrzym. Przyjmują wszystkich… zdarza się, że przyjdzie ktoś
biedny i zostawi mało, albo nawet nic… zdarza się, że przyjdzie bogatszy i
zostawi sporą kwotę z nawiązką, która objęłaby jeszcze innych… Rachunek sam się
bilansuje. Każdy pielgrzym zostawia tyle ile może, na tym to polega. A oni
cieszą się wszystkimi wędrowcami bez wyjątku. Pomaganie pielgrzymom to jest ich
pasja.
Piękne to świadectwo :)
Rano trzeba wkroczyć w kolejny dzień...
dzień niepewności i nieznanego... Tak jest codziennie. I to jest czasami
męczące, właśnie ta niepewność noclegu, świadomość tułaczki, to dziwne
poczucie jakiejś bezdomności...
Niedaleko nas zatrzymuje się
samochód, jego właściciel wysiada, macha do nas, czeka aż dojdziemy... Aż kipi radością, że
spotkał pielgrzymów jakubowych, bo... sam jest pielgrzymem i szedł kiedyś do
Santiago. My też się cieszymy z tego spotkania. Taki miły początek dnia. Dobrze,
że nie wiedziałyśmy wtedy, że koniec będzie o wiele trudniejszy...
Do Santiago już „tylko” 1750 km, a za mną
już ponad dwa tysiące. Pokonałam już zdecydowanie więcej niż połowę
drogi. Hurra!!! Teraz już będzie „z górki”, a świadomość tego ile już przeszłam
będzie mnie dodatkowo motywować :)
Pogoda sprzyja dziś wędrowaniu, jest
ciepło i słonecznie, bardzo fajnie. Zrobiło się też prawie płasko, więc idzie
się znacznie lepiej. Ale to się pewnie szybko skończy, bo przed nami znów
piętrzą się całkiem ładne góry.
Większość dnia wędruję sama. Agnieszka
lubi różne „wertepy”, utrudnienia i polne ścieżki, więc wybrała inną opcję na
dziś, ja wolę lokalne drogi, bo tu jest prościej i łatwiej, a i wysiłek nieco
mniejszy.
Gdy w taki sposób układamy dzień, z reguły jestem pierwsza w potencjalnej miejscowości noclegowej i rozglądam się za ewentualnym noclegiem.
Gdy w taki sposób układamy dzień, z reguły jestem pierwsza w potencjalnej miejscowości noclegowej i rozglądam się za ewentualnym noclegiem.
Mówi się, że pieniądze szczęścia nie dają.
No nie dają, ale na pewno ułatwiają życie. Na pewno ułatwiłyby mi wiele, fajnie
byłoby pójść do hotelu (albo raczej po prostu mieć świadomość, że w razie potrzeby stać
mnie na hotel) i o nic się nie martwić, a tymczasem trzeba chodzić, szukać,
prosić... A gdy się dostaje psztyczka w nos, to jakoś tak dziwnie i
nieprzyjemnie robi się na sercu... Dwa dni temu w Propières, dzisiaj znowu,
jakiś trudny czas nastał dla nas...
Miałyśmy nadzieję zatrzymać się dziś w
Renaison, gdy więc tam dotarłam zaczęłam szukać możliwości noclegu. Pani w kancelarii parafialnej nie mogła mi pomóc, bo przez dwa dni
nie ma księdza i ona nic nie może. W „mairie” też było bardzo trudno, bo nic
nie mają, żadnej sali ani nic innego. Na dodatek pan mi przygryzł, że jeśli nie
mamy pieniędzy, to jak my idziemy i co jemy... I znów tłumaczenie, że mamy
niewiele... nie tyle, by ciągle wynajmować pokój. Boże, czasami jest to takie
upokarzające... Szamoczę się sama w tej rozmowie francusko-angielskiej...
Ostatecznie znalazłoby się dla nas jakieś
pomieszczenie, ale nawet bez toalety i bez możliwości jakiegokolwiek umycia się
choćby w zlewie. To wszystko chyba jeszcze mogłybyśmy znieść. Ale do tego
musiałybyśmy dać w zastaw nasze dokumenty (to już zraziło mnie totalnie!) i
jutro zwlekać z wyjściem, aż któryś z pracowników nam je odda. A wszystko to było
z taką łaską i cmokaniem, że szok...
Dzwonię jeszcze do Agnieszki, opowiadam
jej jak sprawa wygląda… Dziękujemy, pójdziemy dalej... Dać komuś na kilkanaście
godzin swój dowód osobisty – nie, to jest dla nas nie do przyjęcia…
Niebawem Agnieszka dołącza do mnie i dalej
wędrujemy już razem. W następnej miejscowości też w „mairie” nie potrafią nam
pomóc. Nie znają żadnej przyjaznej rodziny, sali też nie mają, a w budynku
urzędu zostać nie możemy. Podpowiadają nam, że przecież możemy sobie wynająć
b&b, bo cóż to za problem? Znów całkowite niezrozumienie... Heh, nawet tam
nie idziemy, bo to za wysokie progi... na nasze kieszenie.
Cóż robić, siadamy zmęczone i zniechęcone na ławce. Robi się coraz później i jakąś decyzję trzeba podjąć. Przeglądamy przewodnik, w następnej miejscowości jest „gite”, dzwonimy, pytamy, udaje nam się wynegocjować niższą cenę...
Trzeba by już iść, ale odstrasza
świadomość tego jaka górka nas czeka, taaakie podejście na koniec dnia po ponad
trzydziestu kilometrach... Obawiam się czy moje zmęczone nogi to wytrzymają... Do
tego jeszcze nie mamy dokładnego adresu miejsca do którego zmierzamy, tylko
informację, że znajduje się gdzieś przy szlaku. Postanawiamy jeszcze raz
zadzwonić do tego gite i dopytać o dokładny adres.
Siedzącego na pobliskiej ławce pana prosimy o pomoc, po prostu żeby tylko zapisał adres, który nam podadzą, bo my raczej nie zrozumiemy nazwy ulicy po francusku. Dzwonimy, pan rozmawia i... na koniec oznajmia nam, że zaraz ktoś po nas przyjedzie. A to niespodzianka :) Dobrze się to ułożyło, niby to całkiem niedaleko, ale tak mocne podejście do góry raczej nie napawałoby nas radością ;)
Siedzącego na pobliskiej ławce pana prosimy o pomoc, po prostu żeby tylko zapisał adres, który nam podadzą, bo my raczej nie zrozumiemy nazwy ulicy po francusku. Dzwonimy, pan rozmawia i... na koniec oznajmia nam, że zaraz ktoś po nas przyjedzie. A to niespodzianka :) Dobrze się to ułożyło, niby to całkiem niedaleko, ale tak mocne podejście do góry raczej nie napawałoby nas radością ;)
Pani postanowiła przyjąć nas we własnym
domu, a nie w gite. I nawet nastawiła nam pralkę. Ale fajnie :) To był długi i
wyczerpujący dzień…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz