Pielgrzymowanie to nie tylko same
superlatywy, to nie tylko opowiadanie o tym co się zdarzyło, kogo spotkaliśmy,
czy ile kilometrów przeszliśmy. To także inne, czasem bardzo trudne sprawy,
aspekty, niekiedy rozczarowania...
Od kilku dni idziemy bez Jarka. I już
bez nadziei, że niebawem dołączy, bo przecież wrócił do Polski... Jego decyzja
o powrocie do domu była oczywista i moim zdaniem słuszna. To było najrozsądniejsze
wyjście i sama też pewnie tak bym zrobiła.
Wydawałoby się, że pójdziemy dalej we
dwie. No właśnie, wydawałoby się..., bo tak naprawdę za dwa lub trzy dni najprawdopodobniej
zostanę sama. Tak po prostu...
Agnieszka wciąż nie wie, albo nie chce
wiedzieć, dokąd będzie szła razem ze mną. Na razie postanowiła DEFINITYWNIE zakończyć
wspólną wędrówkę we Frankfurcie nad Menem.
Definitywnie, to definitywnie. Kropka. Niełatwe
to wszystko... zwłaszcza w obliczu innych bardzo niełatwych spraw i wieści
dotyczących problemów zdrowotnych mojego Taty...
Chciałabym już wrócić do domu… Poza tym,
gdy Agnieszka wykruszy się z naszego teamu, nie chcę i chyba nie potrafię
ruszyć dalej sama…
Czym to wszystko jest dla mnie? Czy
dalsze pielgrzymowanie w ogóle ma sens? Co zrobić, gdy marzenie życia prawie
leży w gruzach? Pytania i dylematy, na które wciąż nie znajduję odpowiedzi...
Nastał teraz bardzo trudny czas i czasami
naprawdę tracę z oczu i z serca wiarę w sens tej Drogi. Pojawiają się
wątpliwości... pytania wciąż jeszcze bez odpowiedzi... chwilami nawet
zwątpienie w sens tej i takiej właśnie pielgrzymki... i po prostu strach... Po co mi to wszystko?
Dwie opcje, które mnie przerażają: albo
Agnieszka rzeczywiście zrezygnuje, albo ja nie wytrzymam dłużej tego napięcia i
kołowrotka…
I to najważniejsze pytanie, które
zniewala umysł, gniecie serce, miażdży mnie od środka: czy za Frankfurtem iść
dalej sama czy wracać do domu?
Nigdy nie zakładałam samotnego
pielgrzymowania z domu do Santiago, nigdy samotnie nie wyruszyłabym w tą drogę.
A teraz stoję niemalże przed faktem dokonanym i muszę podjąć decyzję... Iść czy
wracać? Boże, jakie to trudne... i jak bardzo brak mi odwagi, by dalej podjąć
to Wezwanie.
Czy pójście dalej w pojedynkę nie będzie
lekkomyślnością, niepotrzebnym narażaniem się? Czy kobieta w ogóle może iść tak
samotnie przez Niemcy i Francję? Jak iść nie znając języka? We dwoje, troje, to
zawsze łatwiej, ale samej?
A z drugiej strony, czy mam tak od razu
odpuścić, zrezygnować, tylko z tego powodu? Czy ten strach przed samotną drogą
ma mnie zdominować? A może jednak dać sobie spokój, rzucić to wszystko i wrócić
do domu?
Milion pytań bez odpowiedzi... Tak
właśnie upłynął mi dzisiejszy 52 dzień pielgrzymki, mojej Drogi Życia. Momentami,
tak jak dzisiaj, jakże trudna to Droga i jak wiele wewnętrznych zmagań z „samą
sobą” trzeba przejść…
A na dodatek od rana non stop padało. Okutane
w peleryny, z wzrokiem wbitym w ziemię, bez żadnych perspektyw na jakiekolwiek
przejaśnienie, walczyłyśmy cały dzień z uporczywym deszczem. Chyba wszystko
dziś sprzysięgło się „przeciwko” nam, a pogoda skutecznie wbijała mnie jeszcze
bardziej w ziemię…
Całe przemoczone i zziębnięte dotarłyśmy
do Langenselbold i udałyśmy się w stronę tutejszej plebanii. Ksiądz, notabene
Hindus, nie miał zbytniej ochoty nas przyjąć, pewnie bał się, że w takim stanie
nabrudzimy mu na plebanii. Widocznie jednak wyglądałyśmy jak kupka
nieszczęścia, bo chyba żal mu się nas zrobiło i w końcu zgodził się nas
przyjąć. Pokazał gdzie możemy zdjąć mokre rzeczy i udostępnił nam przytulny
pokoik.
Jak się później okazało, jego wahanie
wynikało z faktu, że miał tam nocować kolega naszego dobrodzieja, który właśnie
przyjechał z wizytą. Na szczęście księża znaleźli jakieś rozwiązanie, nie
zamknęli przed nami serc i wszystko dobrze się ułożyło :)
Dla nas to też kolejne doświadczenie, poznać
tu w Niemczech dwóch Hindusów – katolickich kapłanów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz