Dzień zaczynamy od wizyty w szpitalu.
Nie ma rady, tak trzeba. Kawałek kleszcza, który został w nodze Agnieszki, zdecydowanie wymaga
usunięcia.
Jesteśmy mega pozytywnie zaskoczone francuską służbą zdrowia. Przede wszystkim na ostrym dyżurze jest pusto, brak ludzi, kolejek. To pierwszy szok (w porównaniu z naszymi izbami przyjęć).
Drugi to postawa całego personelu – rejestratorka, lekarze, pielęgniarki, wszyscy są życzliwi, pomocni, uśmiechają się do nas, choć przecież trudno nam się porozumieć. O rety, to tak może być w publicznym szpitalu?
Nie czujemy się intruzami, zabieraczami czasu... wręcz przeciwnie – otacza nas ciepło i życzliwość. Cała akcja od przyjścia do szpitala, poprzez rejestrację, zabieg, aż do wyjścia, trwała tylko nieco ponad godzinę. Szybko, sprawnie, fachowo :)
Jesteśmy mega pozytywnie zaskoczone francuską służbą zdrowia. Przede wszystkim na ostrym dyżurze jest pusto, brak ludzi, kolejek. To pierwszy szok (w porównaniu z naszymi izbami przyjęć).
Drugi to postawa całego personelu – rejestratorka, lekarze, pielęgniarki, wszyscy są życzliwi, pomocni, uśmiechają się do nas, choć przecież trudno nam się porozumieć. O rety, to tak może być w publicznym szpitalu?
Nie czujemy się intruzami, zabieraczami czasu... wręcz przeciwnie – otacza nas ciepło i życzliwość. Cała akcja od przyjścia do szpitala, poprzez rejestrację, zabieg, aż do wyjścia, trwała tylko nieco ponad godzinę. Szybko, sprawnie, fachowo :)
Później wracamy na plebanię i czekamy na
księdza Wiesława, który obiecał zawieść nas do Decathlonu. Buty Agnieszki
wołają o wymianę, gdy więc jesteśmy w dużym mieście a taki sklep jest w miarę
blisko, nie można przepuścić takiej okazji.
Ciekawe kiedy moje buty polegną w drodze... Jeszcze się trzymają, choć droga bardzo mocno już zjadła im podeszwy...
Po zakupach wyruszamy w drogę. Jest już dosyć późno. Choć pogoda jest bardzo duszna, to idzie nam się dobrze.
Po ok. 20 kilometrach, przed godz. 18
postanawiamy złapać stopa, by przyspieszyć ostatnie kilka kilometrów, tym
bardziej, że na niebie robi się coraz ciemniej, powoli ale jednak... i wszystko
wskazuje na to, że tradycji ostatnich dni stanie się zadość i dziś również
dzień zakończy się deszczowo…
Ledwie stanęłyśmy przy drodze i zaczęłyśmy
machać, a już po kilkudziesięciu sekundach zatrzymał się samochód. Ależ mamy
szczęście, tym bardziej że niebo przybiera coraz bardziej złowieszcze barwy…
Młody, sympatyczny i pełen radości chłopak
podrzuca nas kilka kilometrów do Pont-à-Mousson. Jeśli tu nie znajdziemy
noclegu, to pójdziemy 3 km dalej do Blénod-lès-Pont-à-Mousson, bo mamy namiary
na mieszkającą tam Polkę. Znajomy Agnieszki kilka lat temu również szedł pieszo
do Santiago i nocował właśnie u tej pani.
W Pont-à-Mousson żegnamy się z naszym
życzliwym kierowcą i przechodzimy mostem na drugą stronę rzeki do charakterystycznego, zabytkowego
kościoła. Szukamy księdza, ale bezskutecznie. W pobliskim sklepiku też nie potrafią nam pomóc i robią "wielkie oczy" na nasze pytanie o plebanię czy o dom, w którym mieszka ksiądz. Ech, te bariery językowe...
![]() |
Kościół św. Marcina - Pont-a-Mousson |
Wracamy więc z powrotem do
kościoła św. Wawrzyńca w centrum miasteczka. Na niebie jest już prawie czarno, burza wisi nad
miastem, ledwie zdążyłyśmy uciec... Tu bez problemu odnalazłyśmy plebanię. Nikt nie odbierał domofonu, ale na
szczęście był otwarty przedsionek przed wejściem i tam właśnie się
schroniłyśmy. Aż trudno nam uwierzyć, że po raz kolejny w ostatniej chwili
udało nam się uniknąć wieczornej burzy, że spokojnie z naszego schronienia
mogłyśmy patrzeć jak pada, błyska się i grzmi...
Niebawem przyszedł ksiądz wikary i kleryk.
Bardzo sympatyczni, życzliwi... Zaprosili nas do środka, niestety po kontakcie z proboszczem okazało
się, że nie możemy zostać na plebanii, możemy tylko przeczekać burzę. Dobre i
to. Ksiądz wikariusz jednak bardzo chciał nam pomóc i zaczął dzwonić do znajomych
rodzin, ale albo ktoś nie odbierał, albo coś tam i nic nie mógł załatwić.
Wspominamy wtedy o tej pani Polce, okazuje się, że ksiądz ją zna, szybko dzwoni i po kilkunastu minutach kobieta przyjeżdża po nas, żebyśmy nie musiały iść w deszczu.
To się nazywa „szczęście” albo Boża Opatrzność :)
Wspominamy wtedy o tej pani Polce, okazuje się, że ksiądz ją zna, szybko dzwoni i po kilkunastu minutach kobieta przyjeżdża po nas, żebyśmy nie musiały iść w deszczu.
To się nazywa „szczęście” albo Boża Opatrzność :)
Pani Olga urodziła się już we Francji (jej
rodzice wyemigrowali tutaj), jej mąż jest z pochodzenia Włochem. Cóż za
sympatyczne małżeństwo... Pani Olga zadziwia nas swoją ruchliwością i
żywotnością, wszędzie jej pełno, pomimo wcale nie młodego wieku...
Jesteśmy szczęśliwe mając znów dach nad głową, dom na dziś i to jaki dom! Pełen serdeczności, życzliwości, polskości... Pyszna kolacja przeciąga się do późna... Lubię te rozmowy, spotkania z ludźmi, o których bym sobie nawet nie śniła... ale też mam świadomość, że wtedy odpoczywam za mało, że gdy idę późno spać to organizm nie nadąża zregenerować sił...
Jesteśmy szczęśliwe mając znów dach nad głową, dom na dziś i to jaki dom! Pełen serdeczności, życzliwości, polskości... Pyszna kolacja przeciąga się do późna... Lubię te rozmowy, spotkania z ludźmi, o których bym sobie nawet nie śniła... ale też mam świadomość, że wtedy odpoczywam za mało, że gdy idę późno spać to organizm nie nadąża zregenerować sił...
Ech, mój odwieczny pielgrzymi dylemat… 😏
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz