Wyruszamy po śniadaniu u naszych miłych
gospodarzy. Początkowe kilkanaście kilometrów idziemy wg nawigacji w telefonie,
by w Graferthorn dołączyć już do szlaku.
Od rana czujemy, że jesteśmy w krainie
co najmniej „pagórkowatej”, wyczerpujące podejścia i zejścia nie pozwalają nam o
tym zapomnieć ;)
Idziemy najpierw asfaltowymi drogami,
później przez leśne dróżki i również przez trawiaste ścieżki, z których nie ma gdzie
„uciec”... Buty grzęzną w rozmokłej ziemi, a z mokrej trawy pięknie zbierają i
chłoną w siebie pozostałości wody po nocnej ulewie... Na efekty takiego
wędrowania nie trzeba długo czekać – znów przemoczone buty i mokre skarpetki, a
przecież i tak trzeba iść dalej.
Międzyczasie dzwonimy pod numery
otrzymane od Georga. W pensjonacie, do którego niby mogłyśmy się zgłosić,
zaśpiewali nam taką cenę, że tylko przewróciłyśmy oczami z przerażenia. Może to
cena dobra dla Niemców, ale na pewno nie dla polskiego pielgrzyma.
Podziękowałyśmy, ale nie skorzystamy.
Potem telefon do pana, który
teoretycznie miał nam pomóc szukać noclegu w innej miejscowości, ale okazało
się, że właśnie gdzieś wyjechał, że teraz nie może... No nieźle, wszystko
układa się nie tak...
Postanawiamy więc dotrzeć do Fell, tam
jest parafia, choć wiemy, że jedynie dojazdowa, bo na miejscu nie ma księdza.
Co prawda w parafii nadrzędnej powiedziano nam, że w Fell nie ma
możliwości noclegu, ale cóż mamy robić? Mamy nadzieję, że ktoś w biurze
parafialnym jakoś nam pomoże...
Idziemy, wciąż idziemy i coraz bardziej
jesteśmy pewne, że do Fell nie zdążymy przed godziną 17, przed zamknięciem
biura. Czeka nas kolejna „mocna” decyzja – po raz pierwszy na Camino
postanawiamy podjechać kawałek. To niestety siła wyższa – długi etap, żmudna i wyczerpująca droga oraz konieczność zdążenia na miejsce o określonej porze. Nie mamy
innego wyjścia, jak próbować złapać stopa, gdy już dotrzemy do cywilizowanej
drogi i podjechać te ostatnie 10 km. Tak też zamierzamy zrobić.
Międzyczasie wykonujemy jeszcze jeden telefon. Od Georga dostałyśmy numer do pani, która miała nas podwieźć do pensjonatu, o którym już wspominałam wcześniej. Dziękujemy jej za chęć pomocy i tłumaczymy dlaczego nie skorzystamy z tego miejsca.
Pani okazuje się osobą niezwykle otwartą
i sympatyczną, nawet chce nam przywieźć na trasę coś do jedzenia i picia.
Grzecznie dziękujemy, ale wczoraj zrobiłyśmy duże zakupy, uzupełniłyśmy zapasy na kilka dni
i mamy sporo dźwigania. Gdy jednak pani dopytuje czego nam potrzeba, nieśmiało
pytamy czy mogłaby nas podwieźć do Fell. I potem znów wszystko toczy się ponad
naszymi wyobrażeniami :)
Zanim my dotarłyśmy do umówionego
miejsca, to owa pani zdążyła już zaangażować w sprawę swoją koleżankę Polkę.
Wspaniale to wymyśliła, nie tylko po to, aby móc lepiej się z nami porozumieć,
bo przecież mogłaby rozmawiać po niemiecku z Agnieszką. Ale przede wszystkim dlatego, abyśmy
my mogły porozmawiać z kimś po polsku i spotkać rodaczkę.
Potem dziewczyny przyjechały po nas,
zabrały do domu na kawę oraz małe co nie co i przed godziną 17 odwiozły do Fell,
abyśmy zdążyły przed zamknięciem biura. Tak właśnie poznałyśmy mega energiczną
Gizelę i jej koleżankę z Polski, Beatę.
Ostatecznie nasz dzisiejszy pieszy dystans wyniósł więc ok. 24 km plus kilka kolejnych samochodem z naszymi dobrodziejkami ;)
Pożegnałyśmy się z dziewczynami i ruszyłyśmy w stronę kościoła.
Ostatecznie nasz dzisiejszy pieszy dystans wyniósł więc ok. 24 km plus kilka kolejnych samochodem z naszymi dobrodziejkami ;)
Pożegnałyśmy się z dziewczynami i ruszyłyśmy w stronę kościoła.
Potem znów było trochę trudno. Pani w
biurze parafialnym podstemplowała nam paszporty, ale nocować tam nie mogłyśmy.
Podała nam jednak kilka numerów telefonów dotyczących wynajmu pokoi. Ech, te
niemieckie ceny...
Cóż było robić, pogoda nie pozwala na
spanie pod chmurką, zresztą Agnieszka i tak nie ma namiotu, więc rozpoczęły się
negocjacje... Trudne to jest... a na dodatek ze względów językowych, ten ciężar
w całości spada na Agnieszkę. Nie chcemy pościeli ani śniadania jutro, chcemy
właściwie jak najmniej, byle mieć tylko jak najtańszy nocleg, tylko dach nad
głową…
Sporo „zbitą” cenę, która dla Niemców
wydaje się śmiesznie niska, my ostatecznie przełykamy z ciężkim sercem... Aż
"strach" się bać, co będzie dalej z tymi noclegami.
A wieczorem znowu pada deszcz. Boże,
kiedy skończy się ta paskudna pogoda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz