Po wczorajszym hardcorze jesteśmy dziś w
nienajlepszej formie. I tej fizycznej i psychicznej. Ale idziemy dalej, dziś
tylko 20 km. Powoli, spokojnie, do przodu...
Szło się ciężko, wczorajsze zmęczenie
jeszcze nie odpuściło.
Muszę przyznać, że i tak jestem
pozytywnie zaskoczona tym, że nasze ciała są w ogóle zdolne do dalszej drogi,
że nogi mogą dalej iść, że oprócz przemęczenia, chyba nic złego się nie dzieje.
Może nawet nie chodzi tu o ten wczorajszy 43 km odcinek, taki dystans jest przecież możliwy do zrobienia. Ale inaczej jest, gdy człowiek od rana planuje długi marsz, gdy równomiernie i sukcesywnie rozkłada siły i czas. U nas było zupełnie na odwrót – nie mogliśmy przewidzieć takiego obrotu spraw. I kiedy po południu okazało się, że mamy przed sobą nieplanowane, dodatkowe prawie 20 km – zostało nam niewiele czasu, by na miejsce dotrzeć przed nocą. Etap w niemalże „dzikim pędzie”, kilometry, na które nie byliśmy przygotowani – to wszystko wysysa siły…
Wczorajszy dzień nie był łatwy, ale to,
że dołożyliśmy sobie te 20 dodatkowych kilometrów, to też w jakimś sensie był
nasz „wybór”. Skoncentrowaliśmy się na potencjalnych noclegach w parafiach czy
klasztorach i najbliższy możliwy znalazł się dopiero te 20 km dalej. Noce są
zbyt zimne na spanie w namiotach (i tego chcieliśmy uniknąć), ale przecież
mogliśmy zacząć pytać gospodarzy, chodzić od domu do domu, może ktoś użyczyłby
nam miejsca w jakiejś komórce czy stodole. Tego nie zrobiliśmy, bo zbytnio nie
było na to czasu, zamiast pukać od drzwi do drzwi, wybraliśmy wyścig z czasem
do Lubinia.
Na szczęście nic złego nam się nie
stało, nie widać objawów jakiejkolwiek kontuzji i poza zmęczeniem, chyba nic
nam nie dolega. Chyba… bo pewnych spraw nie widać na zewnątrz, a one jak robak toczą
człowieka gdzieś od środka, zatruwają umysł i serce, stawiając na piedestale
swoje emocje…
Aby się o tym przekonać, nie muszę zbyt
długo czekać.
Potencjalne odmowy i różne trudności to
ryzyko jakie podjęliśmy wybierając się na taką pielgrzymkę. Nie wszyscy będą
nas przyjmować, nie wszyscy będą mili… Nikt nie obiecywał, że zawsze będzie
łatwo.
Wydawało się, że oboje to rozumiemy, że
to wszystko wiemy i akceptujemy to, że Droga nieraz nas zaskoczy…
Najważniejsze, że wczoraj wszystko
dobrze się skończyło, nic nam nie jest, a te trudności to dla nas po prostu
jedno z niełatwych doświadczeń, na pewno nie ostatnie na czekającej nas Drodze…
Tak to widzę, tak odbieram… Ale mój towarzysz odbiera to zgoła inaczej…
Jarek jest bardzo zszokowany wczorajszym
dniem. Wszystko sobie przemyślał i postanowił nigdy więcej nie dopuścić do
takiej sytuacji jaka miała miejsce wczoraj. Od dzisiaj musi mieć zawsze
zapewniony nocleg. Koniec, kropka.
Od dzisiaj więc, codziennie z
wyprzedzeniem będzie dzwonił do następnych miejscowości, najpierw do parafii, a
jak nie to do innych miejsc i załatwiał sobie nocleg na następny dzień.
Nie ważne, że wtedy już poprzedniego dnia musielibyśmy wiedzieć ile kilometrów przejdziemy jutro (a to też przecież wygląda różnie w zależności od samopoczucia, od warunków pogodowych), że wtedy traci się coś z tego wspaniałego poczucia wolności… że wtedy pozbawia się możliwości spotkania wielu dobrych ludzi, pozwolenia im by okazali nam serce i miłosierdzie…
Nie ważne, że wtedy już poprzedniego dnia musielibyśmy wiedzieć ile kilometrów przejdziemy jutro (a to też przecież wygląda różnie w zależności od samopoczucia, od warunków pogodowych), że wtedy traci się coś z tego wspaniałego poczucia wolności… że wtedy pozbawia się możliwości spotkania wielu dobrych ludzi, pozwolenia im by okazali nam serce i miłosierdzie…
Przecież tak naprawdę doświadczamy o
wiele więcej dobra niż nie-dobra… a jeśli nawet znów przyjdzie nam przełknąć gorzką
pigułkę odmowy, no to cóż, można to przyjąć jako lekcję pokory…
Czy takie rezerwowanie miejsca zawsze z
wyprzedzeniem to wciąż jeszcze pielgrzymka o jakiej myśleliśmy?
A gdzie w tym wszystkim miejsce na
działanie Boga?
Próżne moje tłumaczenia…
Oczywiście Jarek do niczego mnie nie
zmusza, przecież „rób co chcesz”. Tylko nie bardzo wiem, jak to ma wyglądać?
Czy każdy ma działać po swojemu? Każdy sam szukać sobie noclegu w imię swoich
racji? Czy tak się da?
Właściwie to na razie nie widzę
rozwiązania. Bo albo się zgodzę na to rezerwowanie każdego dnia z wyprzedzeniem
i tym samym postąpię wbrew sobie i swoim przekonaniom… albo… no właśnie, albo
co?
Współpielgrzym jest Bratem/Siostrą cały
czas, nie tylko w chwilach luzu i radości, ale może bardziej jeszcze we
współdzielonych trudach. Moim zdaniem takie podejście „każdy sobie” ma się
nijak do idei wspólnego pielgrzymowania… wtedy nie ma już „my” jako zespół,
wtedy każdy działa na swoją modłę, a dla mnie to jest zupełnie bez sensu…
Jeszcze przed podjęciem ostatecznej
decyzji o wspólnej wędrówce sporo rozmawialiśmy o naszych wzajemnych
zapatrywaniach i postrzeganiu tej pielgrzymki, o tym co jest priorytetem, itd.
Wydawało się, że nasze spojrzenia są bardzo zbliżone, że podobnie myślimy o tej
Drodze…
Tylko jednolita koncepcja była gwarantem
wybrania się w Drogę z kimś obcym… Wydawało się, że tak właśnie jest i dlatego
postanowiliśmy iść razem.
Iść… z nastawieniem całkowitego otwarcia
się na to co nas spotka, co zaoferuje Droga… nawet jeśli czasem będzie nas to
złościć czy ranić. Iść przed siebie, ufając w dobroć ludzką… iść bez zbytnich
kalkulacji… Wiedzieliśmy przecież, że czasem może być trudno. Kwestia noclegów
też niejednokrotnie przewijała się w naszych rozmowach, zgodnie chcieliśmy iść
w głównej mierze „po prośbie”.
A teraz? Co teraz z tym wszystkim? Jeden
trudny dzień nagle przekreśla tak wiele i powoduje aż tyle zamętu…
Droga mija tak po prostu, nie pozostawiając po sobie żadnego echa. Czasem tylko pstryknie się jakieś zdjęcie. Piękny świat przysłania nam dziś to, co gra w duszach...
Zatrzymaliśmy się w Osiecznej, w zarezerwowanej już rano agroturystyce.
Zatrzymaliśmy się w Osiecznej, w zarezerwowanej już rano agroturystyce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz