Dzień 20 : Lubiń - Osieczna (20 km)

Po wczorajszym hardcorze jesteśmy dziś w nienajlepszej formie. I tej fizycznej i psychicznej. Ale idziemy dalej, dziś tylko 20 km. Powoli, spokojnie, do przodu...
Szło się ciężko, wczorajsze zmęczenie jeszcze nie odpuściło.
Muszę przyznać, że i tak jestem pozytywnie zaskoczona tym, że nasze ciała są w ogóle zdolne do dalszej drogi, że nogi mogą dalej iść, że oprócz przemęczenia, chyba nic złego się nie dzieje.

Może nawet nie chodzi tu o ten wczorajszy 43 km odcinek, taki dystans jest przecież możliwy do zrobienia. Ale inaczej jest, gdy człowiek od rana planuje długi marsz, gdy równomiernie i sukcesywnie rozkłada siły i czas. U nas było zupełnie na odwrót – nie mogliśmy przewidzieć takiego obrotu spraw. I kiedy po południu okazało się, że mamy przed sobą nieplanowane, dodatkowe prawie 20 km – zostało nam niewiele czasu, by na miejsce dotrzeć przed nocą. Etap w niemalże „dzikim pędzie”, kilometry, na które nie byliśmy przygotowani – to wszystko wysysa siły…


Wczorajszy dzień nie był łatwy, ale to, że dołożyliśmy sobie te 20 dodatkowych kilometrów, to też w jakimś sensie był nasz „wybór”. Skoncentrowaliśmy się na potencjalnych noclegach w parafiach czy klasztorach i najbliższy możliwy znalazł się dopiero te 20 km dalej. Noce są zbyt zimne na spanie w namiotach (i tego chcieliśmy uniknąć), ale przecież mogliśmy zacząć pytać gospodarzy, chodzić od domu do domu, może ktoś użyczyłby nam miejsca w jakiejś komórce czy stodole. Tego nie zrobiliśmy, bo zbytnio nie było na to czasu, zamiast pukać od drzwi do drzwi, wybraliśmy wyścig z czasem do Lubinia.

Na szczęście nic złego nam się nie stało, nie widać objawów jakiejkolwiek kontuzji i poza zmęczeniem, chyba nic nam nie dolega. Chyba… bo pewnych spraw nie widać na zewnątrz, a one jak robak toczą człowieka gdzieś od środka, zatruwają umysł i serce, stawiając na piedestale swoje emocje…
Aby się o tym przekonać, nie muszę zbyt długo czekać.

Potencjalne odmowy i różne trudności to ryzyko jakie podjęliśmy wybierając się na taką pielgrzymkę. Nie wszyscy będą nas przyjmować, nie wszyscy będą mili… Nikt nie obiecywał, że zawsze będzie łatwo.
Wydawało się, że oboje to rozumiemy, że to wszystko wiemy i akceptujemy to, że Droga nieraz nas zaskoczy…
Najważniejsze, że wczoraj wszystko dobrze się skończyło, nic nam nie jest, a te trudności to dla nas po prostu jedno z niełatwych doświadczeń, na pewno nie ostatnie na czekającej nas Drodze… Tak to widzę, tak odbieram… Ale mój towarzysz odbiera to zgoła inaczej…

Jarek jest bardzo zszokowany wczorajszym dniem. Wszystko sobie przemyślał i postanowił nigdy więcej nie dopuścić do takiej sytuacji jaka miała miejsce wczoraj. Od dzisiaj musi mieć zawsze zapewniony nocleg. Koniec, kropka.
Od dzisiaj więc, codziennie z wyprzedzeniem będzie dzwonił do następnych miejscowości, najpierw do parafii, a jak nie to do innych miejsc i załatwiał sobie nocleg na następny dzień. 
Nie ważne, że wtedy już poprzedniego dnia musielibyśmy wiedzieć ile kilometrów przejdziemy jutro (a to też przecież wygląda różnie w zależności od samopoczucia, od warunków pogodowych), że wtedy traci się coś z tego wspaniałego poczucia wolności… że wtedy pozbawia się możliwości spotkania wielu dobrych ludzi, pozwolenia im by okazali nam serce i miłosierdzie…

Przecież tak naprawdę doświadczamy o wiele więcej dobra niż nie-dobra… a jeśli nawet znów przyjdzie nam przełknąć gorzką pigułkę odmowy, no to cóż, można to przyjąć jako lekcję pokory…
Czy takie rezerwowanie miejsca zawsze z wyprzedzeniem to wciąż jeszcze pielgrzymka o jakiej myśleliśmy?
A gdzie w tym wszystkim miejsce na działanie Boga? 
Próżne moje tłumaczenia…

Oczywiście Jarek do niczego mnie nie zmusza, przecież „rób co chcesz”. Tylko nie bardzo wiem, jak to ma wyglądać? Czy każdy ma działać po swojemu? Każdy sam szukać sobie noclegu w imię swoich racji? Czy tak się da?
Właściwie to na razie nie widzę rozwiązania. Bo albo się zgodzę na to rezerwowanie każdego dnia z wyprzedzeniem i tym samym postąpię wbrew sobie i swoim przekonaniom… albo… no właśnie, albo co?
Współpielgrzym jest Bratem/Siostrą cały czas, nie tylko w chwilach luzu i radości, ale może bardziej jeszcze we współdzielonych trudach. Moim zdaniem takie podejście „każdy sobie” ma się nijak do idei wspólnego pielgrzymowania… wtedy nie ma już „my” jako zespół, wtedy każdy działa na swoją modłę, a dla mnie to jest zupełnie bez sensu…

Jeszcze przed podjęciem ostatecznej decyzji o wspólnej wędrówce sporo rozmawialiśmy o naszych wzajemnych zapatrywaniach i postrzeganiu tej pielgrzymki, o tym co jest priorytetem, itd. Wydawało się, że nasze spojrzenia są bardzo zbliżone, że podobnie myślimy o tej Drodze…
Tylko jednolita koncepcja była gwarantem wybrania się w Drogę z kimś obcym… Wydawało się, że tak właśnie jest i dlatego postanowiliśmy iść razem.
Iść… z nastawieniem całkowitego otwarcia się na to co nas spotka, co zaoferuje Droga… nawet jeśli czasem będzie nas to złościć czy ranić. Iść przed siebie, ufając w dobroć ludzką… iść bez zbytnich kalkulacji… Wiedzieliśmy przecież, że czasem może być trudno. Kwestia noclegów też niejednokrotnie przewijała się w naszych rozmowach, zgodnie chcieliśmy iść w głównej mierze „po prośbie”.

A teraz? Co teraz z tym wszystkim? Jeden trudny dzień nagle przekreśla tak wiele i powoduje aż tyle zamętu…


Droga mija tak po prostu, nie pozostawiając po sobie żadnego echa. Czasem tylko pstryknie się jakieś zdjęcie. Piękny świat przysłania nam dziś to, co gra w duszach...

 Zatrzymaliśmy się w Osiecznej, w zarezerwowanej już rano agroturystyce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz