Dzień 143 : Arzúa → Pedruozo (19 km)

Poranek tego dnia jest chyba najgorszym w całej mojej prawie pięciomiesięcznej wędrówce. Od św. Jakuba dzieli mnie już tak niewiele… a jednak dziś mam świadomość, że nawet to „niewiele” nie może być gwarantem dotarcia do Celu. Właśnie tutaj, w Arzúa, dostaję ostatnią lekcję i naukę Drogi – nigdy, do ostatniej chwili, dopóki nie staniemy na mecie, nie możemy być pewni zwycięstwa.

Rano wszędzie widać mnóstwo małych, martwych robaczków, na śpiworze, koszulce, na posadzce łazienki i umywalkach. Ogarnia mnie przerażenie… Czyżby miał się tu ziścić najgorszy koszmar pielgrzyma? W głowie dudnią mi czytane nieraz opowieści o pluskwach i konsekwencjach takich pogryzień. Przy moim uczuleniu na wszelkie kąsania łatwo wyobrazić sobie jak mogłoby się skończyć bliskie spotkanie z „chinches”.

Póki co, jak najszybciej uciekam z albergi, w której oprócz ludzi mieszkają również niezidentyfikowane „stwory”. Niestety w tym gorączkowym przerażeniu nie obejrzałam dokładnie tych robaczków, więc do końca dnia nie jestem pewna co to było. Może to tylko jakieś zwykłe robaczki, może meszki jakieś… A jeśli jednak to naprawdę były pluskwy? Jeżeli mnie pogryzły, to prawdopodobnie tutaj, na progu Santiago, zakończy się moja pielgrzymka. Oczyma wyobraźni już widzę jak alergicznie reaguje mój organizm, jak ogromne bąble pokrywają skórę. To jest właśnie negatywny skutek internetu, człowiek się naczyta, naogląda, a potem wyobraźnia podsuwa obrazy…

Co jakiś czas oglądam ręce i nogi, doszukując się śladów uczulenia, ale na szczęście nic się nie dzieje. Każda kolejna godzina bez alergicznej reakcji jest jak balsam…

Dziś krótki etap, raptem 20 km. Chłopaki pognali od razu na Monte de Gozo. Szczerze mówiąc też się nad tym zastanawiałam, ale mam jeszcze sporo czasu i idę sobie powoli. Spotkamy się dopiero jutro. Kto wie, może i Dawid dotrze też jutro do polskiego albergue?

Po drodze zatrzymuję się na kawę w przydrożnym barze. Jakież zdziwienie i radość mnie ogrania, gdy widzę moje dwie caminowe koleżanki, które już jakiś czas temu zniknęły mi z oczu. Przez ostatnie dni nasze drogi rozmijały się, a tu proszę, taka niespodzianka. Bardzo cieszymy się z ponownego spotkania :) 


Zatrzymałam się w Pedruozo. W kościele w głównym ołtarzu ogromna muszla jakubowa przypomina, że św. Jakub z Pola Gwiazd jest już tak blisko…
 
Na szczęście przez cały dzień nie dostałam żadnego uczulenia, spokojnie więc staram się przeżyć wieczór. Być może to wcale nie były pluskwy?
W serce wstępuje ponowna nadzieja, że jednak dojdę do Celu. Nie dowierzam... jakaś część mnie wciąż nie dowierza, że tu jestem, ledwie 20 km od Santiago, że to się chyba już „prawie” udało... choć dopóki nie stanę na mecie, nie będę tego pewna :)

2 komentarze:

  1. Rozumiem strach przed pluskwami. Ja zareagowałam bardzo zle na pogryzienia ale zostałam „zaatakowana” w santiago, wiec męczyłam się z tym koszmarem już w domu. Przez kolejny miesiąc;)
    Pozdrawiam,
    Ola K.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jejku, aż miesiąc? Brr... Widziałam kiedyś pogryzionego pielgrzyma, którego organizm zareagował bardzo alergicznie. Masakra...

      Usuń