Wczoraj, gdy odpoczywałyśmy w Taize,
pogoda była iście tropikalna. Prawdziwy upał.
Dziś dzień zapowiada się
podobnie. Wychodzimy raniutko, ale już wtedy jest bardzo ciepło. Z upływem
czasu robi się coraz goręcej i choć słońce wcale nie operuje mocno a po niebie wędrują białe chmurki to i tak
jest bardzo duszno.
Z moją nogą jest coraz lepiej, na
szczęście pomagają „operacje” przeprowadzane na tej paskudnej kurzajce. Cieszę
się, bo wizja powrotu do domu była już bardzo bliska i strasznie ciążyła mi na
sercu.
Upał coraz bardziej daje nam się we znaki. Czerwone i spocone pokonujemy kolejne kilometry. Duszne powietrze zdecydowanie nie ułatwia nam wędrówki.
W połowie dnia rozdzielamy się, Agnieszka wybiera wariant przez las i góry z dość dużym podejściem, ja wolę iść drogą. I cieszę się, że w tej duchocie nie muszę zbytnio się wspinać, choć minusem tego rozwiązania jest konieczność uważania na jadące samochody.
Po ponad dwóch
tysiącach kilometrów nasze organizmy są już naprawdę zaprzyjaźnione z Drogą. To
ogromny plus. Ale to tylko jedna strona medalu. Druga jest taka, że jednak po
tak długim dystansie i stałym zmęczeniu, bardzo łatwo o kontuzję czy coś co
wykluczy nas z wędrowania.
Jakże bardzo ważne jest, by słuchać swojego
ciała i zauważać sygnały jakie wysyła organizm. Przecież chcemy dojść do
Santiago ;)
To, że czasami się rozdzielamy, to bardzo
dobrze. Tak postanowiłyśmy i myślę, że to jest właściwe rozwiązanie w chwili, gdy mamy nieco inne spojrzenia i potrzeby na danym etapie drogi. Agnieszka nie
lubi chodzić asfaltem bo bardziej ją to męczy. Ja ostatnio wręcz przeciwnie, bo
wtedy jest mi lżej, a i obolała jeszcze noga jest mniej narażona na ewentualne
nierówności i urazy. Niech każda więc wybiera to, co w danym momencie uważa za
najlepsze, to co podświadomie podpowiada organizm.
W Tramayes poznaję kolejnego jakubowego pielgrzyma, który jednak nie zatrzymuje się tutaj, lecz idzie nieco dalej. Chwila rozmowy i Buen Camino :)
Od życzliwej pani w informacji
turystycznej otrzymałam namiary do pana prowadzącego małą albergę za opłatę
donativo. Pan kiedyś też szedł do Santiago, a teraz służy noclegiem innym
pielgrzymom. Tak więc mamy dom na kolejną noc. Alberga jest mała, ale bardzo
przyjemna. Nie ma co prawda prysznica, ale pan zaprasza nas do swojego domu i
udostępnia swoją łazienkę. Kolejny, bardzo pozytywny i otwarty człowiek na
naszej drodze.
Korzystam z tego, że jest tu supermarket i
uzupełniam zapasy. Przyjaciele nieraz pytają mnie jak wygląda sprawa pożywienia
od strony bycia pielgrzymem. No cóż, nie stołujemy się w żadnych barach. To
oczywiste. Czasem, jeśli mamy możliwość, staramy się coś ugotować, z reguły
makaron albo ryż z jakimś sosem. Zawsze to jakaś odmiana i ciepły posiłek…
Przede wszystkim jednak trzeba rozsądnie
planować zakupy, bo sklep nie zawsze się znajdzie codziennie. Moje typowe
posiłki różnią się nieco od tego co jadałam w poprzednim kraju. O ile w
Niemczech można było sobie czasami pozwolić na wędlinę, żółty ser czy jogurt,
to tutaj we Francji jest nieco inaczej. Ceny żywności są o wiele wyższe...
Czasem uda nam się coś znaleźć w prawie okazyjnej cenie, jednak zazwyczaj główny składnik moich posiłków to bagietka i serek topiony. Małe, trójkątne serki już do końca życia będą mi się kojarzyły z Francją :)
Czasem uda nam się coś znaleźć w prawie okazyjnej cenie, jednak zazwyczaj główny składnik moich posiłków to bagietka i serek topiony. Małe, trójkątne serki już do końca życia będą mi się kojarzyły z Francją :)
Ot, życie pielgrzyma :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz