Dzień 65 : Perl - Kédange-sur-Canner (28,5 km)

Obudziłam się z pewnego rodzaju podekscytowaniem, ale i dozą obaw przed kolejnym etapem pielgrzymki. Gdy już nieco oswoiłam się z Niemcami, muszę je zostawić za sobą i wkroczyć w kolejne Nieznane... Znów nowy kraj, inna mentalność, kultura, język, inne wszystko – wszystko, do którego trzeba się będzie przyzwyczajać, poznać, oswoić i jakoś zaprzyjaźnić.

Agnieszka jednak postanowiła iść ze mną dalej. Być może wpływ na to miała wczorajsza rozmowa z naszą gospodynią, bo gdy oznajmiła że zamierza się odłączyć to kobieta mocno popukała się w głowę.
Trochę też zastanawiam się, czy nasza gospodyni zareagowała tak z powodu swojego nie najmłodszego już wieku (i de facto pewnie nieco innego spojrzenia na świat), czy też rzeczywiście samotne wędrowanie kobiety przez Francję byłoby pewnego rodzaju lekkomyślnością i niepotrzebnym narażaniem się?
Spróbujemy więc iść dalej razem, może nawet aż do Le Puy en Velay.
Dobrze, bo we dwie jest na pewno dużo raźniej i bezpieczniej.

Francja powitała nas piękną pogodą, czystym niebieskim niebem i upragnionym od kilku dni słońcem... Mijamy dawny punkt graniczny, teraz zwykłą budkę nie zwracającą nawet zbytniej uwagi. Płynnie wchodzimy do Francji, prawie nie zauważając, że jesteśmy już w innym państwie.
Prowadzą nas jakubowe muszelki i biało-czerwony szlak. Jakie to miłe dla naszego oka barwy, jak polska flaga… 


Pierwsze kilometry mijały nam dosyć szybko. Napotkany po drodze „drogowskaz” nie pozostawia złudzeń – do Santiago wciąż jest bardzo daleko… Owszem daleko, ale też coraz bliżej. Przecież na początku tego dystansu jest już dwójka, niebawem będzie jedynka. Z dnia na dzień, mozolnie lecz sukcesywnie przybliżamy się do Celu naszego wędrowania.
Za nami już zdecydowanie więcej niż 1/3 drogi… Jest dobrze :)

Później miałyśmy kilka dosyć ostrych podejść do góry. Po pierwszych kilku płaskich kilometrach rozpoczęło się wspinanie do góry. Może jakąś lokalną drogą byłoby łatwiej, my jednak idziemy Jakubowym Szlakiem, który tutaj, na tych leśnych ścieżkach, wymaga od nas naprawdę wiele samozaparcia i wysiłku…

Mijamy rzeczkę, podziwiamy niewielkie, ale piękne wodospady… Otula nas szmer wody, która łagodnymi kaskadami spływa coraz niżej… 


To dziwne
że może być takie miejsce
gdzie czas się zatrzymał
jak zmęczony człowiek
gdzie ptaki i świerszcze
grają Panu Bogu
droga tutaj jest ścieżką
ledwie wydeptaną
na trawie widać
krople srebrnej rosy
a ludzie
daleko daleko daleko
     ks. Marek Chrzanowski

Promienie słoneczne, prześwitujące pomiędzy liśćmi, nadają temu miejscu niesamowitego uroku, czuję się jak w jakiejś wspaniałej, leśnej krainie. Niemalże jak w bajce… Chwila oddechu, zapatrzenia… a potem ostrą ścieżką wspinamy się dalej…


Potem wędrujemy przez pola...


... i zdobywamy kolejne mniejsze i większe wzniesienia.




Poranny wycisk w pięknym lesie, a potem kolejne mniejsze i większe górki sprawiają, że ok. południa jestem już mocno zmęczona. Wydawało mi się, że już nic gorszego, ani większego wysiłku, być nie może. Szybko okazało się, że jednak może być i nawet będzie gorzej...

Przed nami był etap przez kolejny las. Niby fajnie, tylko że leśna droga po ostatnich intensywnych opadach deszczu była miejscami bardzo błotnista. Kluczenie w tym błocie, wyszukiwanie miejsca gdzie postawić nogę, ciągła uwaga by się nie poślizgnąć, podczas gdy ciężki plecak usilnie przypomina o sile grawitacji – to wszystko mocno nadszarpnęło i tak nadwątlone już siły fizyczne. Gdy więc na koniec tej drogi zobaczyłam jeszcze zejście mocno w dół po błotnisto-gliniastej mazi, miałam ochotę usiąść i płakać...

„Trud jest nieodłącznym elementem wędrówki”
Są na Camino takie momenty, gdy człowiekowi wydaje się, że nie da rady zrobić ani kroku więcej... że osiągnął apogeum zmęczenia i bólu... a jednak jeszcze przełamuje się, pokonuje słabość i idzie dalej... Musi, przecież nie zostanie na środku błotnistej drogi ;)
Na szczęście udało nam się zejść cało i bezpiecznie, choć od tego ciągłego napięcia bolał mnie każdy mięsień w nogach.
Gdy tylko poczułyśmy pod stopami stabilny grunt, zaczęłyśmy szukać miejsca na odpoczynek. Wypatrzyłyśmy ławeczkę przy szopie na ogrodzonym pastwisku. „Włamujemy się” więc na prywatny teren, bo właśnie ta ławka jest w tym momencie szczytem naszych marzeń. Jeśli nawet ktoś się pojawi, to mamy nadzieję, że nie odmówi ławki zmęczonym wędrowcom.

Po odpoczynku ruszamy dalej. Niebawem nasze uszy wychwytują dziwne dźwięki, coraz bardziej charakterystyczne pomruki, coraz bardziej złowieszcze i bliskie... Gdy oglądam się za siebie, przeraża mnie to co widzę – dosłownie goni nas czarna burzowa chmura... Ten widok wystarczył byśmy dostały przyspieszenia. Strach przed burzą odsunął na bok i przyćmił dotychczasowe zmęczenie. Na szczęście do najbliższej miejscowości nie było daleko. Po drodze wypatrujemy jeszcze potencjalnych miejsc schronienia przed deszczem, garażu, przystanku, czegokolwiek.

Udało nam się dotrzeć do kościoła. Tu w gablocie znalazłyśmy namiary do jakiejś pani przyjmującej pielgrzymów. I choć tego dnia planowałyśmy iść nieco dalej, to wobec okoliczności pogodowych wiadomo było, że musimy zostać tutaj. Szukamy więc tej pani, ale centrum burzy zastaje nas gdzieś na ulicy. Grzmoty i pioruny nad naszymi głowami każą nam natychmiast gdzieś się schronić. Gdziekolwiek, byle tylko nie stać na ulicy wśród tych grzmotów i błysków.
Idziemy w kierunku baru ale jest zamknięty, wbiegamy więc na otwarte podwórko. W domu nikogo nie ma, za to na piętrze jest duży balkon, pod którym możemy się schronić. Tu przeczekujemy najgorsze grzmoty i deszcz.
Później jeszcze idę do domu obok, proszę o wodę, pytam jak dotrzeć do poszukiwanej przez nas pani. Młoda kobieta próbuje mi to wytłumaczyć łamanym angielskim, rysuje mapkę...

Ok, burza minęła, więc zaczęłyśmy zbierać się do odejścia. I wtedy właśnie nadjechał właściciel domu, przy którym się schroniłyśmy. Pewnie mocno się zdziwił widząc dwoje „cudaków” pod swoim balkonem. Na szczęście znał niemiecki, więc Agnieszka wszystko mu wytłumaczyła. Pan Michael szybko zadzwonił do pani której szukałyśmy, przedstawił naszą sytuację, zapakował nas w samochód i zawiózł na drugi koniec wioski.

Madame Loriette okazała się starszą, energiczną panią, znaną w okolicy z działalności w kościele i pomagania innym. I choć my nie znamy francuskiego, a ona żadnego innego języka, nie wahała się przyjąć nas pod swój dach.
Więcej nawet – zadzwoniła do znajomych Polaków z Homburga, z którymi mogłyśmy porozmawiać telefonicznie, a po kilkunastu minutach również osobiście, bo po prostu przyjechali nas poznać :) 
Dagmara z Polski, jej mąż Christoph z Francji oraz ich dzieci, to kolejni jakże życzliwi ludzie na naszej drodze. Jak wspaniale było się spotkać i porozmawiać... Dali nam również przepiękne świadectwo o łaskach wymodlonych w Lourdes... To było dla mnie bardzo ważne i dodatkowo utwierdzające w przekonaniu, tu na początku Francji, że marzenie o wędrówce przez Lourdes jest coraz bliższe realizacji :)
A z materialnych rzeczy otrzymałyśmy polską kiełbasę!!!, trochę słodkości i na koniec po banknocie, bo przecież pielgrzym zawsze potrzebuje pieniędzy :) Coś niesamowitego 😀

I tak minął nam pierwszy dzień we Francji. A o kolejny nocleg też nie musimy się martwić, bo nasi dzisiejsi przyjaciele zadzwonili do znajomego polskiego księdza w Metz, który obiecał się nami zająć :)

2 komentarze:

  1. Wiolu! Ja się już chyba uzależniłam od Twoich pielgrzymkowych relacji i codziennie z niecierpliwością zaglądam na bloga, czy jest nowy wpis... A jak nie ma, to rozczarowana jestem ogromnie, choć podziwiam, że tak systematycznie wszystko opisujesz dzień po dniu. Ja wciąż się nie mogę zebrać do opisania naszych 12 dni jazdy rowerami przez Niemcy... WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO W NOWYM ROKU!!! Może teraz pielgrzymka do Rzymu Via Francigena?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki wielkie :) I również wszystkiego dobrego w Nowym Roku!!! W dużej mierze odgadłaś moje kolejne marzenia - następny długodystansowy cel to Rzym od progu domu. Ale to kiedyś... w daleko nieokreślonej przyszłości, jak będę miała dużo wolnego czasu.

      Usuń