Dzień 115 : Oloron-Sainte-Marie → Mauléon-Licharre (32 km)

Nie jest dobrze. Jest bardzo źle. Od wyruszenia z Lourdes dwa dni temu, z każdą chwilą jest coraz gorzej. Stopy szaleją coraz bardziej, bo oprócz pęcherzy, są po prostu odbite. A pęcherze ulokowały się właśnie na tych odbiciach. Masakra...
Oczywiście wybieram drogę „po swojemu”, poza szlakiem, byle tylko iść asfaltem, byle tylko nie wejść na drogę szutrową czy polną, bo mam wrażenie jakby każda najdrobniejsza nierówność pod butami była jak jakiś Everest na mojej drodze… 
Tylko tu, na asfalcie gdzie jest w miarę równo, jako tako mogę się wlec… Wlec, z wzrokiem wbitym w ziemię, w poszukiwaniu czających się przeszkód w postaci kamyków… Coś co na co dzień nie zwraca niczyjej uwagi, tutaj urasta do rangi przeszkody – każdy mały, głupi kamyk…

Koncentracja na tym by nie urazić bolących miejsc pochłania wiele sił i uwagi i myślę, że przez to wiele po drodze mi umyka. Kolejny dzień prawie nie robię zdjęć, nie mam na to sił, a wieczorem półprzytomna zwalam się do łóżka. Serce szaleje z niepokoju – czuję, że w takim stanie długo nie pociągnę… „Głupie” dolegliwości przesłaniają mi świat…
Cudowne chwile spędzone u Hani i Teresy, możliwość odpoczynku, spełnione marzenie bycia w Lourdes i to na dodatek przyjście tam pieszo z domu – to wszystko jest teraz tak odległe, choć działo się zaledwie dwie doby temu.

Moje ograniczenia fizyczne przenikają mnie na wskroś, ogarniają tępo nie tylko ciało, ale też wciskają się w każdą szparę podświadomości złowrogim pytaniem: co dalej?
Nie wiem. Po prostu nie wiem co będzie dalej, bo przecież każdy krok jest okupiony ogromnym bólem. Bólem, który niemalże wyciska łzy… Co też przyszło mi teraz cierpieć po prawie 3 tys. kilometrów drogi... Aż strach pomyśleć co by było, gdybym kupiła nowe buty. Wysiadka murowana. Chociaż teraz też nie jest kolorowo... Jest źle i boję się, że to już koniec, że nie dam rady, że ten ból mnie pokona i przyjdzie mi wrócić do domu.
Może powinnam przystopować, zrobić kilka dni odpoczynku? Ale gdzieś w głębi siebie czuję, że jeśli teraz się zatrzymam, to ten fizyczny kryzys rozpanoszy się w sercu, przerodzi w totalne zmęczenie i zniechęcenie. Mało logicznie to wszystko, ale tak właśnie czuję. A więc idę, muszę iść pomimo wszystko… Na razie biorę to na przetrzymanie, zaciskam zęby i idę. I liczę na „cud”, na to, że po kilku dniach ten przyprawiający o mdłości ból nóg po prostu minie...

Jest takie przysłowie, że „Nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być lepiej. I nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej.” Ale też chyba nigdy nie jest tak, że jest tylko dobrze, albo tylko źle.
Życie samo w sobie, ale również życie pielgrzyma w drodze, to przecież niejednokrotnie zdarzenia trudne do przewidzenia, piękna mikstura różnorodnych składników o najróżniejszych i czasem dziwnych proporcjach. Ot, taka mieszanka, na którą trzeba się zgodzić i zaakceptować pomimo wszystko. Dla mnie w ostatnim czasie o zabarwieniu zdecydowanie gorzkim. Wychylam ją więc do dna, tak jak trzeba, tak jak nieraz już przyjmowałam najróżniejsze trudy i niedogodności zmieszane z radością Drogi… I tylko błagam Boga, by zabrał już ten kielich fizycznego bólu, jaki ostatnio codziennie muszę pić, by zabrał tę czarę obaw, że już za chwilę nie dam rady i że ten ból mnie złamie… by wewnętrzna pewność, że On mi pomoże i że jest ponad tym wszystkim, osłodziła każdy bolący krok.

„Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia.” (Flp 4,13)
Wszystko mogę w Nim i z Nim. I będę szła dalej, choćby przez łzy, aż do przełamania tego bólu…
To jest też dla mnie niesamowita lekcja, jak mało na co dzień człowiek docenia rożne „oczywistości” życia, sprawy które wydają się oczywiste i normalne, choć przecież wcale oczywiste być nie muszą… Jak mało człowiek docenia fakt, że chodzi, że normalnie może się poruszać. I dopiero w takich trudnych chwilach uświadamiamy sobie jaki to niesamowity dar. Jak mało w nas wdzięczności, za te różne „oczywistości”, za ten wspaniały dar chodzenia, za zdrowe nogi… I jak mało modlitwy za wszystkich tych, którzy chodzić nie mogą…
Mieć dwie ręce, nogi, widzieć, słyszeć, mówić – to jest CUDOWNE.

W Mauléon-Licharre śpię w gite miejskim. Jest tu też Eveline, której dziadkowie byli Polakami. Możemy więc trochę porozmawiać, bo całkiem dobrze mówi po polsku. Ot taka mała osłoda dzisiejszego dnia.
Evelin pomaga mi również zarezerwować miejsce w SJPDP. Mimo, że to dopiero za dwa dni, to niektóre schroniska mają już komplet. No tak, to uroki najbardziej popularnego szlaku Camino Frances, który właśnie tam się rozpoczyna. A że są wakacje to nie ma co się dziwić, przypuszczam że będą „tłumy” pielgrzymów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz