Dzień 2 : Warszawa Rembertów - Jabłonna (32 km)

Poniedziałek zaczął się kiepsko. Po wczorajszym dniu wszystko mnie boli, każda komórka ciała. Nie mówiąc już o stopach, pierwszych przebitych wczoraj pęcherzach i świadomości, że to jeszcze nie koniec. Fizycznie czuję podrażnione miejsca, na których z pewnością pojawią się kolejne bąble. Aż boli mnie dusza od tego wszystkiego. To nie tak miało być!!!
Przecież trenowałam naprawdę dużo, dobrze rozchodziłam buty, w których teraz idę. Dlaczego w domu nie miałam problemów, a teraz tak się dzieje? Zupełnie tego nie rozumiem…

Na dodatek rano tuż przed wyjściem zepsuł się suwak w spodniach. Tylko nie to!!! Na co pielgrzymowi spodnie bez suwaka? Stają się bezużyteczne. Zastanawiam się, czy ich nie zostawić. Ale to nie jest takie proste, nie mogę przecież pozbawić się spodni i zostać tylko z jedną parą. Zrezygnowana szybko się przebieram, wrzucam tamte portki do plecaka i wyruszam. Zaledwie po pierwszym dniu pojawiają się pierwsze łzy… 
Naprawdę nie jest mi do śmiechu. Wszystko mnie boli, każdy kolejny krok okupuję okropnym bólem i świadomością, że na stopach stopniowo pojawiają się nowe pęcherze. I jeszcze te głupie spodnie. Ogarnia mnie jakaś tępa bezradność, przenika na wskroś, a umysł szarpie pokusa odwrotu. 
Co ja sobie myślałam??? Że dojdę do Santiago??!! Głupia! No to teraz mam… Lepiej odpuścić od razu, wrócić do domu. Po co tak się męczyć? Powiem wszystkim, że się rozmyśliłam i już.

A jednak idę dalej. I będę szła, choć teraz nie ma we mnie nic poza wolą trwania przy podjętej kiedyś decyzji.

Z Rembertowa kieruję się w stronę Bródna. Tu w Parku Bródnowskim robię dłuższy odpoczynek. Siadam na ławeczce, zdejmuję buciory z obolałych stóp, wystawiam twarz do słońca…

Park Bródnowski

Jest tak przyjemnie… trawa już zaczyna się pięknie zielenić, na krzewach pierwsze listki radośnie witają się ze światem, czuć już wiosnę. Kto tylko może korzysta z tak pięknej pogody, matki wychodzą na spacer ze swoimi pociechami, ktoś biega, tam staruszka leniwie snuje się z psem pewnie nawet starszym od niej. Toczy się życie normalnym swoim rytmem. I tylko moje w tym wszystkim jakieś nienormalne, wędrowne, tułacze, takie jeszcze nie „moje”.
Chłonę to ciepło, promienie słońca, spokój tego parku… I powoli wraca równowaga, pokój serca, zgoda na wszystko co mnie spotka... Nie dać się złamać zbyt szybko, przetrzymać, początki zawsze są trudne. Tak, przetrzymać. Wszystko co wartościowe wymaga ofiary, pielgrzym musi przejść swoją drogę „oczyszczenia”.
Będzie dobrze, musi być… wiem przecież Komu zawierzyłam tę Drogę.

Dzwonię jeszcze do koleżanki. Marta mieszka tu niedaleko i choć wiem, że teraz jest w pracy, to może coś poradzi na mój spodniowy problem, może wie gdzie tu w okolicy jest jakiś zakład krawiecki. Okazuje się, że niedaleko jest bazarek i tam na pewno znajdę to czego potrzebuję. I rzeczywiście, na bazarku jest i pasmanteria, i kilka punktów krawieckich. Kupuję suwak, a właściwie dwa, żeby jeden mieć na zapas w razie ewentualnych problemów w przyszłości. No to do krawcowej… a tam lipa.
Tak od ręki to się nie da, są zlecenia, terminy. A w ogóle to przecież mam dobre spodnie. Tak, ale tłumaczę, że te z zepsutym suwakiem mam w plecaku i naprawdę bardzo ich potrzebuję. Patrzą na mnie jak na zjawisko nie z tego świata, jakbym rykoszetem chciała się wepchnąć na sam początek kolejki klientów i po cwaniacku załatwić sprawę. Ostatecznie mogą mnie zapisać na jutro. A co ja niby mam tu robić do jutra? Nie rozumieją co to znaczy pielgrzym w drodze, co to znaczy, że dziś teraz jestem tutaj, ale jutro będę już zupełnie gdzie indziej. Czy to takie niepojęte? Próżne moje tłumaczenia, nie da rady się porozumieć. W drugim punkcie sytuacja powtarza się niemal identycznie. No trudno, najważniejsze, że kupiłam nowy suwak, najwyżej wszyję go ręcznie, to już nie jest taki problem. Wychodząc z bazarku zaglądam jeszcze do ostatniej budki krawieckiej. Początkowo słyszę to samo, że kolejka, terminy itd., ale pracująca w kąciku kobieta nieśmiało sugeruje swojej szefowej, że ona da radę, że zaraz skończy to co właśnie teraz robi i mogłaby zająć się moimi spodniami, skoro to takie pilne. O dobra kobieto, nawet nie wiesz, jakie dobrodziejstwo mi wyświadczasz! Jej szefowa niechętnie, ale jednak się zgadza. Stokrotnie im dziękuję, a za pół godziny szczęśliwa wyruszam dalej.

Ale gdy jeden problem jest rozwiązany, to pojawia się następny. Na kolejnym postoju pięknie rozcięłam sobie wargę. Przez własną lekkomyślność, bo żeby tabletki nie brać do brudnych rąk, to chciałam tak od razu z opakowania do ust. Nie pomyślałam tylko, że zetknięcie wargi ze złotkiem, może mieć nie najlepsze konsekwencje. Nie jestem tym zachwycona… Co jeszcze dziś się zdarzy, żeby bardziej utrudnić mi pielgrzymi żywot?

Szłam i szłam, ze stopami które już miały dosyć, z bolącym całym ciałem, a teraz jeszcze z poranioną i pulsującą bólem wargą. Droga przez Warszawę dłużyła się, ale w końcu dotarłam do Szlaku Jakubowego i ujrzałam pierwsze oznakowania, żółtą muszlę na niebieskim tle. Od razu zrobiło się przyjemniej – już nie jestem jakimś tam tułaczem, jestem pielgrzymem na szlaku św. Jakuba :)


Niebawem dotarłam do parafii św. Jakuba na Tarchominie. To pierwszy kościół pod wezwaniem św. Jakuba na trasie mojej pielgrzymki. Długo nie mogłam znaleźć księdza władnego przybić mi pieczątkę do mojego paszportu pielgrzyma. Międzyczasie zagadnął mnie pan porządkujący teren wokół kościoła. Przecież widać, że jestem pielgrzymem. Jakże była mi potrzebna ta krótka rozmowa. Gdy ktoś się zachwyca ideą takiego pielgrzymowania, gdy widzi w nim głęboki sens i Boże wezwanie, gdy z serca życzy mi powodzenia – w blasku tych wszystkich dobrych słów moje małe głupie problemy zaczynają blednąć. Ten człowiek, nawet o tym nie wiedząc, przypomniał mi Istotę tego pielgrzymowania i Sens moich zmagań. Pożegnalny uścisk dłoni i gdy już miałam odchodzić, nadjechał ks. proboszcz. Obowiązkowa pieczątka ląduję więc w moim credencialu i wyruszam dalej.

Wizja opuszczenia Warszawy stawała się coraz bardziej realna. Z ulgą odetchnęłam opuszczając ulice, bloki i miejski ruch. Nareszcie dotarłam do brzegów Wisły i zaczęłam iść wzdłuż rzeki. I właściwie od tego momentu zaczęły dziać się "cuda" :)

na wale przeciwpowodziowym w drodze do Jabłonny

Gdy tak szłam wałem przeciwpowodziowym, jednocześnie zatrzymało się przy mnie dwoje rowerzystów. Chłopak nadjeżdżał z przodu i rozpoznał mnie po małej muszelce zawieszonej na szyi. Pani jechała z drugiej strony i zobaczyła muszlę na moim plecaku. Jakie to uczucie zostać rozpoznanym jako pielgrzym jakubowy? I to już teraz, w Polsce, u początku pielgrzymki? Bezcenne :)
Krótka pogawędka i chłopak się pożegnał, a my poszłyśmy dalej. Jejku, cóż to było za spotkanie. Okazało się, że Magda od kilku lat pielgrzymuje etapami z Polski do Santiago i doszła już do granicy francusko-hiszpańskiej. Niesamowite, poznać kogoś takiego na początku swojej Drogi. Jakże jestem jej wdzięczna za wszystkie opowieści i rady. Nowa znajoma postanowiła odprowadzić mnie aż do Jabłonny. Więcej nawet, zaproponowała, że jeżeli tam nie znajdę noclegu, to ona wróci do domu, przyjedzie po mnie samochodem, a jutro rano odwiezie z powrotem na miejsce. Wręcz nie do pojęcia to wszystko. Cudownie, tylko pielgrzym tak w lot zrozumie drugiego pielgrzyma :)

W Jabłonnie udałam się do parafii prosząc o kąt do spania. Ksiądz proboszcz powiedział, że coś się znajdzie, pożegnałam się więc z Magdą i udałam z księdzem na tyły plebanii, gdzie udostępnił mi salkę. Co prawda nie było tam prysznica, ale było wc i umywalka (w której też można się umyć). Najważniejsze, że będę mieć dach nad głową i miejsce do spania. Musiałam tylko zaczekać do wieczora, aż skończy się próba chóru. Czas wykorzystałam na drobne zakupy spożywcze oraz wizytę w kancelarii parafialnej, gdzie poprosiłam o pieczątkę w paszporcie pielgrzyma. Przesympatyczny ksiądz wikariusz szczerze zachwycił się moją pielgrzymką. Zmartwił się bardzo, że będę spać w tej nieogrzewanej salce i tak od słowa do słowa, aż zawyrokował, że coś wymyśli, a jeśli nie to chociaż pozwoli mi skorzystać ze swojej łazienki. Ooo, wspaniale, jaki dobry człowiek, możliwość wzięcia prysznica po całym dniu marszu będzie nieoceniona.

Po Mszy Świętej poszłam na salkę z zamiarem przycupnięcia gdzieś i poczekania aż skończy się próba chóru, by móc spokojnie się tam rozgościć. I znów zostałam rozpoznana jako pielgrzym jakubowy, tym razem przez Piotra, wspaniałego młodego człowieka. I znów toczyłam piękne caminowe rozmowy :)

Tyle dziś znaków, tyle pozytywnych zdarzeń i spotkań, że te wcześniejsze, poranne problemy odchodzą w dal i stają się mniej ważne. I choć nadal wszystko mnie boli, choć pęcherze na stopach mocno dokuczają, to duch i tak staje się mocniejszy. Pan Bóg wspaniale posługuje się ludźmi, by przypomnieć mi i ugruntować w przekonaniu o słuszności tej pielgrzymki, by zakorzenić me serce w radości płynącej z Drogi, radości która zaczyna mnie ogarniać i która będzie trwać aż do końca pomimo różnych trudów… A przede wszystkim, by umocnić w sercu pewność, że to On jest Reżyserem tej Drogi :)

Ale najlepsze miało dopiero nastąpić. Doprawdy nawet nie marzyłam o tym, że ten dzień może zakończyć się tak wspaniale.
Gdy tak czekałam aż skończy się próba chóru, w pewnej chwili nadszedł ksiądz wikariusz. Przyszedł nie sam, ale z aniołem :) Anioł miał na imię Basia i zabrał mnie do siebie do domu. Bez zbędnych pytań, bez obawy, nawet bez próby wylegitymowania mnie. Tak po prostu, tylko dlatego, że jestem człowiekiem w potrzebie, a ona i jej rodzina są ludźmi wierzącymi. Jakie to piękne świadectwo żywej wiary, nie sloganów, nie na pokaz, ale autentyczne świadectwo życia Ewangelią na co dzień. Nie mogłam w to wszystko uwierzyć. Czy to się dzieje naprawdę?
I tak oto zamiast spać na podłodze w zimnej salce, miałam do dyspozycji pokój, łóżko, wzięłam gorący prysznic, zjadłam pyszną kolację, a co najważniejsze poznałam cudownych ludzi, którzy otworzyli swój dom i serca, którzy zaprosili do siebie obcą przecież osobę i ugościli najpiękniej jak potrafili, tylko dlatego, że jestem pielgrzymem.
Tego nie da się wyrazić słowami, co dzieje się w sercu człowieka, gdy po męczącym dniu spotykają go takie cuda, gdy siada do stołu z obcymi przecież ludźmi, a jednocześnie tak bliskimi w wierze, gdy doznaje się tyle dobroci i międzyludzkiej Miłości…

Basia i Zbyszek z dziećmi… A wcześniej pomocna krawcowa, pan pracujący przy kościele, rowerzysta i Magda, Piotr, ksiądz wikary... Jeden dzień, a iluż dobrych ludzi na mojej Drodze. Niesamowite to wszystko… Dzień, który rozpoczął się tak pechowo, kończy się tak wspaniale 😀

1 komentarz: