Dzień 69 : Villey-Saint-Étienne → Vaucouleurs (33 km)

Po śniadaniu u pani Anny wyruszamy w dalszą drogę. Wędrujemy ścieżką rowerową wzdłuż rzeki Mozela. Drzewa i niebo przeglądają się w jej gładkiej tafli. Jest taka spokojna, piękna… jakże inne ma oblicze niż jakiś czas temu w Niemczech…
Czas mija nam przyjemnie... 


Przed Toul spotykamy mnóstwo wędkarzy. Mam okazję poobserwować czynności wędkarskie i cały profesjonalny sprzęt. A jest tego trochę.


Toul - katedra
W Toul nawiedzamy katedrę, odpoczywamy, robimy zakupy i idziemy dalej. Najpierw przez pola... a tam czeka na nas niemiła niespodzianka. W pewnym miejscu polna dróżka jest całkowicie zalana (po ostatnich niedawnych opadach), a pola po jej obydwu stronach są ogrodzone drutem kolczastym. Nie ma szans, by ominąć to bajorko, nie ma też szans, by przeskoczyć ogrodzenie bez rozdarcia spodni lub zrobienia sobie krzywdy. Zbyt daleko jest też aby wracać i szukać innej drogi, zresztą z powodu takiej niewielkiej kałuży nie opłacałoby się zawracać. Mamy tylko nadzieję, że jest tylko jedna i że za zakrętem nie czekają na nas podobne niespodzianki.
Pozostaje nam więc tylko jedno – podwinąć nogawki spodni, zdjąć buty i chociaż założyć klapki… i przejść parę kroków przez tą ogromną mulistą kałużę... Brr...


„Ile – światłem prowadzeni –
Dróg powietrza przejść zdołamy?
W ilu rzekach zanurzymy stopy?
Ile w nas zdumienia jeszcze?
Ile złudzeń niestraconych?
Światów ile nieodkrytych wokół?”
    z piosenki „Pieśń łagodnych” – Wolna Grupa Bukowina



Potem idziemy bardzo długo przez las, na szczęście jest dobra szutrowa droga i idzie nam się bardzo dobrze.
Po przyjaznych pielgrzymom Niemcach, tutaj we Francji niestety prawie całkowicie zanikła infrastruktura wędrówkowo-pielgrzymkowa. Nieraz na próżno szukamy i wypatrujemy jakiegoś miejsca odpoczynku, ławeczki, wiaty, czegokolwiek. Mimo, że oprócz Drogi Jakubowej są tu inne szlaki wędrowne, to bardzo trudno o jakieś miejsce odpoczynku. Gdy jest słonecznie to pół biedy, bo można usiąść choćby na trawie czy leśnej ścieżce, ale gorzej gdy pada deszcz.

W Rigny-Saint-Martin przed „mairie” stoi kilkanaście osób, przyszli tu chyba na jakieś zebranie. Pytam więc o ewentualne możliwości noclegu. To mała miejscowość i nie za bardzo są w stanie nam pomóc w tym temacie. Ale za to są świetnie przygotowani na spotkanie jakubowych pielgrzymów – oprócz pieczątki w credencjalu, dostajemy również ciasteczka w pięknym drewnianym pudełeczku z symbolami drogi jakubowej.


Skoro w Rigny nie znalazłyśmy noclegu to idziemy dalej. W następnej miejscowości Chalaines odsyłają nas do księdza w Vaucouleurs. Trzeba odbić w bok ok. 1,5 km, ale cóż robić – idziemy, to przecież niedaleko. 

Vaucouleurs
Na miejscu jakiś pan pomaga nam znaleźć plebanię, ale tam nikt nie otwiera. Właściwie do tej pory nie wiemy czy to była plebania czy tylko biuro parafialne. Idziemy więc do kościoła, licząc na cud... I cud oczywiście się zdarza :)

Gdy tak bezradnie stoimy przed kościołem, jak sieroty jakieś, obok parkuje samochód mieszkającego naprzeciwko małżeństwa. Młody chłopak i dziewczyna w zaawansowanej ciąży sprawiają miłe wrażenie, pytamy ich więc o księdza... Są niezbyt zorientowani czy ksiądz w ogóle mieszka w tej miejscowości, ale tak od słowa do słowa, a jeszcze bardziej od gestu do gestu, tłumaczymy kim jesteśmy i że szukamy noclegu. Chłopak ogromnie przejął się nami i bardzo chciał nam pomóc, zaczął więc dzwonić po kolei do osób wymienionych na parafialnej tablicy ogłoszeń. Po kilku telefonach, było już wiadomo, że mamy poczekać, ktoś przyjdzie i otworzy nam dom parafialny...

Znów trafiłyśmy na „anioła” – przecież my nie mogłybyśmy nigdzie zadzwonić, bo nie znamy francuskiego. Twarzą w twarz to jeszcze można się porozumieć, coś pokazać gestami czy narysować, albo zerknąć do translatora, ale dogadać się telefonicznie po francusku... o, to byłoby chyba niemożliwe.
To niesamowite, że właśnie dziś tutaj, we właściwym momencie nadjechał ten młody mężczyzna i ogarnął nas sercem skorym do pomocy.

Międzyczasie spacerująca nieopodal para rozpoznaje w nas pielgrzymów jakubowych. Nie ma co ukrywać, jednak zwracamy uwagę. Duże plecaki, zniszczone ubranie, zmęczone twarze wysmagane słońcem i wiatrem – chyba chwilami wyglądamy dość żałośnie, heh ;)
Za to ta para wygląda jak piękni turyści, a okazuje się, że też pielgrzymują do Santiago :) Są Niemcami, idą już 5 tygodni, ale pielgrzymują „po niemiecku” – króciutkie odcinki, noclegi w hotelach, popołudniowy relaks. Niby ten sam, a jednak jakże inny świat :)

W końcu przyjeżdża do nas dwóch panów. Chwilę wszyscy razem rozmawiamy, serdecznie dziękujemy chłopakowi za pomoc i jego żonie za cierpliwość, dostajemy butelkę wody. Po chwili chłopak biegnie do nas z powrotem i wręcza nam po słodkiej bułeczce i nektarynce. Niesamowite, ofiarowali to co mieli pod ręką, niby drobne rzeczy, ale w nich właśnie dali nam ogrom serca.
Tak sobie myślę, że w życiu dajemy wciąż za mało... dla nas może to być coś małego, można ofiarować coś drobnego, ale to właśnie dla człowieka potrzebującego może być „wszystkim”. Sam fakt, że ktoś się zainteresuje, chce pomóc i podzielić sobą i tym co ma... czasem bywa na wagę złota. Tak jak ta woda, bułki i owoce dla nas. I to niezależnie od tego czy byłyśmy głodne czy nie, bo to właśnie bezinteresowny dar i otwarte czyjeś serce są dla nas tym „wszystkim”. Takie doświadczanie ludzkiej dobroci niejednokrotnie wyciska łzy wzruszenia...

Żegnamy się również z niemieckimi pielgrzymami i z panami idziemy dwie ulice dalej. Dom parafialny jest bardzo przyjemny, panowie pokazują nam co i jak, możemy również korzystać z kuchni. Nawet wieczorna kąpiel w misce wydaje nam się rarytasem. Jak to dobrze, że w ogóle możemy się umyć.
A poza tym znów mamy dom, dach nad głową, znów działy się „cuda” na naszej Drodze... To był piękny dzień 😊

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz