Dzień 74 : Montigny-le-Roy → Langres (26 km)

Rano znów pada... Przeczekujemy więc i wyruszamy w drogę względnie suche. Następny poryw deszczu jest w trakcie naszego pierwszego postoju. Odpoczywamy sobie w pięknie przygotowanym dla pielgrzymów miejscu (nareszcie się takie znalazło!), zabudowany i zadaszony kącik, stół, wygodna ławka... A niech sobie pada, przynajmniej mam okazję do kilkuminutowej drzemki. 

"Duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe"
Po pół godzinie po deszczu nie ma śladu, możemy iść dalej. Do końca dnia pogoda była zmienna, mocny wiatr nawiewał ciemne chmury, potem je rozpędzał, by mogło ogrzać nas słońce i tak na zmianę. Na szczęście dziś już nie zmokłyśmy. I bardzo dobrze, bo po wczorajszym hardcorze to byłoby już chyba za wiele.


W ciągu dnia w jakiejś miejscowości szukamy miejsca na odpoczynek. Rozglądamy się za przystankiem, ale nic z tego, natomiast wpada nam w oko ławeczka przed jednym z domów. Zmierzamy więc w jej kierunku, a gdy już chcemy się na niej rozgościć, obok otwiera się okno. Przedstawiamy się panu, pytamy czy możemy odpocząć – ależ oczywiście, że tak... Za panem wygląda zaciekawiona pani. Śmiesznie trochę, bo państwo sprawiają wrażenie jakby niedawno wstali, są w szlafrokach (a była godz.11) i chyba właśnie jedzą śniadanie, w czym zapewne nieco przeszkodziłyśmy ;)

Pytają czy chcemy coś do picia, a może napiłybyśmy się kawy... Ooo tak, dwa razy nie trzeba nas zachęcać, kawę wypijemy z istną przyjemnością :) Podają nam filiżanki, a do tego jeszcze po batoniku, co zresztą widać na załączonym zdjęciu. I w ogóle są pod wielkim wrażeniem, że idziemy aż z Polski. A wszystko oczywiście odbywa się z ich strony po francusku, a z naszej po angielsku. Czyli jak się chce dogadać to można? Można :)
Po raz kolejny doświadczam, że nieznajomość języka nie jest przeszkodą. Owszem, może nie da się toczyć zażartych dyskusji, ale porozumieć się można, wystarczy tylko otwarte serce…


Dać pielgrzymowi kubek gorącej kawy – niby mały, a przecież jednocześnie jakże wielki gest. Niesamowite to wszystko... Wyjrzeć przez okno, dostrzec człowieka, poczęstować tym co w danej chwili mam… W głowach nam się nie mieszczą te wszystkie małe-wielkie cuda, których doświadczamy, bo rozumem tego ogarnąć nie sposób... Z sercami przepełnionymi wdzięcznością wyruszamy dalej.


Przechodzimy mostem na drugi brzeg jeziora Lac de Charmes. Gdyby było ciepło i słonecznie, piasek na plaży z pewnością zachęcałby do chwili relaksu. Jednak nie dziś... nie skorzystamy z takiego rarytasu, jest za zimno a i piasek mokry po ostatnich deszczach…


Wiatr wciąż toczy bój z upartymi ciemnymi chmurami, raz po raz odsłaniając nam skrawki niebieskiego nieba.


Zmierzamy do Langres. Miasto widzimy już z daleka, jest położone na górze, czeka nas więc jeszcze trochę wysiłku i podejście do góry... 

Langres
  
Idziemy pod adres, który wczoraj wskazał nam ksiądz Dominik. Dzięki niemu i temu, że zaanonsował nas w Langres, szłyśmy dziś spokojnie i "na pewniaka" bez zastanawiania się i bez obaw o nocleg.

Tablica przy bramie informuje, że tutaj spotykają się dwie wielkie pątnicze drogi: Via Francigena (szlak wiodący z Canterbury w Anglii do Rzymu, do grobu w. Piotra) oraz Szlak Camino de Santiago do grobu św. Jakuba. 

Rzym… Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu? No nie wiem, moje drogi na razie prowadzą mnie do Santiago :)
 
Przy tutejszej parafii i katedrze jest malutkie dwuosobowe schronisko, szybko załatwiamy formalności i możemy się rozgościć. Mamy więc dach nad głową, łóżko i możliwość odpoczynku.

Z moją nogą jest coraz gorzej… ledwie dowlokłam się dziś do Langres. Bardzo spowalniam nasz marsz, niemalże każdy krok okupując bólem. Nie mówiąc już o tym, jak irytująca jest konieczność baczenia na każdy krok, na to, by zbytnio nie urazić obolałej nogi. Gdy droga jest prosta, to jeszcze idzie jakoś wytrzymać, ale gdy tylko pojawia się jakaś nierówność, kamień czy polna droga, ooo to wtedy z bólu już niemalże widzę gwiazdki. A i napięte w nienaturalny sposób mięśnie szybko też dają znać o sobie. Że też taka głupia kurzajka potrafi człowiekowi tak dokuczyć… Niestety jest umiejscowiona tak niefortunnie, że przy każdym kroku jest uciskana, co wwierca się bólem w całe moje jestestwo…
Tak nie może dłużej trwać, po prostu tego nie wytrzymam. Coraz bardziej ciąży nade mną wizja powrotu do domu…

Nie wiem już co mnie boli, czy kurzajka sama w sobie, czy też spalone od tego specyfiku tkanki wokół niej, a może i jedno i drugie… Stawiam więc wszystko na jedną kartę i przeprowadzam małą „chirurgiczną” operację, delikatnie i najostrożniej jak potrafię. Mamy nożyczki, cążki, coś do zdezynfekowania, dłużej już nie wytrzymam więc wóz albo przewóz… Wiem, że to nie są idealne warunki do takich zabiegów i nawet nie wiem czy w ogóle powinnam to robić, ale nie mam wyjścia. Albo to nieco pomoże, albo będę musiała wrócić do Polski…

Nie jestem w stanie nic obiecywać Agnieszce, nic planować na żaden kolejny dzień. Wszystko trwa w zawieszeniu… To też jest ogromna lekcja dla mnie, taka bezradność i totalna przeszywająca mnie niepewność co będzie dalej…
A jeśli naprawdę przyjdzie mi wrócić do domu? Jakiż to wielki żal będzie… Czy naprawdę ma mnie pokonać taka głupia sprawa? Jak bardzo rozdziera się serce w tej niepewności… I tylko proszę Boga, aby pozwolił mi iść dalej…

2 komentarze:

  1. Widzę, że nasze drogi już się rozeszły. Śledzimy na mapie i porównujemy - my pojedziemy bardziej na zachód. Z niecierpliwością czekam na każdy następny odcinek, zwłaszcza gdy zostawiasz czytelnika w takiej niepewności... Pozdrawiam niedzielnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja podążyłam bardziej na południe... ale może nasze drogi jeszcze się zetkną, np. w SJPDP?
      Wiem, wiem, że pozostawiam Was w niepewności, ale to są wspomnienia z drogi, z tego co wtedy się działo, co wówczas czułam i myślałam.
      Dzięki za czekanie na każdy kolejny odcinek, to mobilizuje :)
      Pozdrowienia.

      Usuń