Dzień 72 : Domrémy-la-Pucelle → Graffigny-Chemin (32 km)

Rano dosyć mocno padało. Tym bardziej więc nie chciało nam się opuszczać naszej bezpiecznej przystani. Ociągałyśmy się z wyjściem, aż w końcu deszcz przeszedł w lekką mżawkę. Chcąc nie chcąc, trzeba było iść… na tym polega pielgrzymie życie :)
Potem nawet na chwilę wyjrzało słońce, generalnie jednak przez cały dzień straszyło deszczem, ale na tym się kończyło. Na szczęście prawie nie padało, było chłodno, przyjemnie, w sam raz do wędrówki.


Na najbliższe kilka dni miałyśmy do wyboru dwa warianty drogi, tzw. „starą drogę” i nowo wytyczony szlak. Oczywiście wybrałyśmy wariant krótszy, bo to różnica ok. dwóch dni drogi, nie było więc nad czym deliberować. Różnica niebagatelna. Idziemy zatem „starą drogą”.
Właściwie brak jest oznakowania. Dobrze, że mamy w telefonie wgrany ślad GPS tej drogi. To bardzo duża pomoc. Trasa prowadzi nas cały czas asfaltowymi drogami, początkowo nawet przy sporym natężeniu ruchu, co jest dość uciążliwe.


Kilka razy musimy „powalczyć” z chęcią grzybobrania, bo to nie czas ani miejsce na to. Niemniej, piękne dorodne kapelusze uśmiechają się do nas z przydrożnych traw... aż szkoda tak je zostawić ;)


Przy kościele urządzamy sobie odpoczynek, bo tradycyjnie już po drodze brak czegokolwiek by można było przysiąść, a mokra ziemia nie zachęca do tego by rozkładać karimatę. Kościół jest zamknięty, ale schody idealnie nadają się na małą chwilę relaksu, posilenie się i krótki odpoczynek :)

 
Postanawiamy dotrzeć do Graffigny-Chemin, zawierzamy kolejny dzień Bożej Opatrzności i idziemy z nadzieją, że wszystko dobrze się ułoży, że właśnie tam uda nam się znaleźć nocleg. „A nadzieja zawieść nie może”.
Zaczynamy oczywiście od wizyty w „mairie”. Spotykamy tu dwoje sympatycznych urzędników, pieczątki lądują w naszych paszportach i choć ci państwo w ogóle nie mówią po angielsku, to i tak jakimś cudem udaje nam się porozumieć. Więcej nawet, dowiadujemy się, że cztery lata temu ten pan szedł do Santiago od Le Puy-en-Velay. Ach, żeby już być chociaż w Le Puy, a to jeszcze długa droga...
Potem pan wykonuje kilka telefonów, nic oczywiście nie rozumiemy, oprócz tego, że wszystko jest ok i że będziemy miały nocleg. Szczerzymy więc zęby w szczerym, radosnym uśmiechu😀

Niepojęte to dla nas, choć oni nie mówili po angielsku, a my po francusku, to jednak udało nam się porozumieć. Tam, gdzie ludzki język jest zawodny, pojawia się inna mowa – otwarte, życzliwe serca, są w stanie wszystko zrozumieć bez natłoku słów. Jakaś niepojęta dla nas wrażliwość przynagla tych ludzi do działania, podpowiada im co i jak robić, by pomóc potrzebującym pielgrzymom.

Droga niesamowicie uczy nas pokory, wdzięczności, zaufania, poddania się Bożemu i ludzkiemu prowadzeniu. To drugie wcale nie jest takie łatwe, gdy człowiek nie rozumie co się wokół niego dzieje i o czym rozmawiają ludzie obok ;)

Potem przyjeżdża po nas inny mężczyzna, pakuje nas do samochodu i zawozi na miejsce (notabene ulicą, którą tu dotarłyśmy). Śmieszne to, szłyśmy tędy pół godziny temu, mijałyśmy ten dom i nawet do głowy nam nie przyszło, że tu będziemy nocować. To jest „gite”.

nasz dzisiejszy dom
Pan otwiera, zaprasza nas do środka. Ot, normalny dom, kilka pokoi z łóżkami, salon, kuchnia, łazienka. Mamy się rozgościć i czuć jak u siebie. Pan pokazuje nam co, gdzie i jak, żegna się z nami i odjeżdża. A my przecieramy oczy ze zdumienia, przecież dostajemy dla siebie cały duży dom... zupełnie za darmo. Otrzymujemy tak wiele za nic, tylko dlatego, że jesteśmy pielgrzymami. O rety, znów nie możemy uwierzyć, że to się dzieje naprawdę :)

Niebawem na chwilę przychodzi jakaś pani z córką, ma stąd coś zabrać, uprzątnąć. Wreszcie można chwilę porozmawiać po angielsku, dowiadujemy się więc, że gite to taki dom należący do wsi czy miasteczka. 
Niesamowite. Ależ to się wszystko dziś poukładało, w głowach nam się nie mieści 😊

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz