Od rana znów towarzyszy nam deszcz, jakby
dawno go nie było. Oj, zmora to nasza ostatnimi czasy. Nawet jeśli przejaśni
się na jeden dzień, to potem znowu to samo. Pada i pada, i tym samym zmusza nas
do ponownego szukania alternatywnych dróg, byle nie przez leśne ścieżki, które
mogłyby okazać się nie tyle błotniste, co wręcz nie do przebycia.
Sprawdziłyśmy w internecie gdzie leży
miejscowość, w której mieszka pan Roman. Niestety Levernois zupełnie nie jest na
naszym szlaku, ani nawet w naszym kierunku. Może wczoraj rano mogłybyśmy
jeszcze trochę odbić w bok od szlaku i zmienić naszą drogę, ale dziś... To jest
zupełnie w innym kierunku, przecież nie będziemy się wracać tak daleko... Wielka
szkoda, no ale cóż, trzeba będzie zadzwonić, grzecznie podziękować i powiedzieć
dlaczego nie możemy przyjść.
Przed południem dzwonię więc do pana
Romana. I tak od słowa do słowa... a on proponuje nam gościnę na dzisiejszą
noc. Ale jak to, przecież jesteśmy tak daleko, nie po drodze... Dla niego to
jednak nie stanowi problemu, przyjedzie po nas samochodem, a jutro odwiezie z
powrotem na miejsce. Otwieramy oczy i buzie ze zdumienia. To wprost niemożliwe,
że ktoś chce jechać 30-40 km, żeby zabrać i ugościć pielgrzymów.
Niewiarygodne, a jednak jak najbardziej prawdziwe :)
Niewiarygodne, a jednak jak najbardziej prawdziwe :)
Umawiamy się na popołudniowy kontakt
telefoniczny, zobaczymy gdzie wtedy będziemy i dogadamy miejsce spotkania.
Tak też się dzieje, a miejscem wyznaczonym
staje się wioska Jambles.
Gdy po 23 km dzisiejszego marszu zbliżamy
się do Jambles, Roman czeka już przy drodze i radośnie do nas macha, zachęcając
do jeszcze odrobiny wysiłku (bo akurat szłyśmy pod górkę). Intuicyjnie
wyczuwamy, że to będzie piękne popołudnie.
I było pod każdym względem, poczynając od
pogody, która niebawem zmieniła się na piękne niebieskie niebo, białe chmurki i
słońce, dające nam możliwość posiedzenia w ogrodzie i wysuszenia prania,
poprzez wszystkie rozmowy, samą obecność i każdą najdrobniejszą chwilę aż do
późnego wieczora.
Roman i jego żona Marie-Jo to fantastyczni
ludzie, o cudownie otwartych i życzliwych sercach i głębokiej, ponadprzeciętnej
wrażliwości, żyjący żywą wiarą na co dzień. Mają troje własnych dzieci i tworzą
jeszcze rodzinę zastępczą dla czwórki innych. Niesamowite to dla nas, tym
bardziej, że przez to jedno popołudnie miałyśmy okazję zaobserwować jakie to
jest wcale nie łatwe, ile wymaga cierpliwości, poświęcenia, miłości. I do tego
jeszcze zaprosili nas, zupełnie obcych ludzi i dzielą się z nami całymi sobą.
Więcej nawet, cieszą się że goszczą pielgrzymów, a my odczuwamy to w każdym
momencie.
Popołudnie mija nam wspaniale, na
wspólnych rozmowach i byciu razem. Przy okazji Roman pokazuje nam skromną acz
piękną przydomową kapliczkę, idealne miejsce na wyciszenie i modlitwę...
Wrażenie robi też zrobiona przez
gospodarza piwniczka z winami... mamy też okazję popróbować małe co nie co z tej piwniczki...
;)
Dziś po raz pierwszy w życiu jadłam
ślimaki ;) Obiektywnie patrząc są nawet dobre (gdybym nie wiedziała co jem), bo jednak psychika robi
swoje. Za to przepyszne faszerowane łososiem i serem muszle św. Jakuba
smakowały mi wyśmienicie :)
A Agnieszka zyskała dziś prawie nowe
trekkingowe buty, tak zupełnie na zasadzie: potrzebujesz to proszę weź...
To co się tu dzieje, ten ogrom dobra i życzliwości,
przerasta nasze najśmielsze wyobrażenia...
Wieczorem jedziemy z Marie-Jo do Beaune. W
mieście trwa święto muzyki, co kilkadziesiąt czy kilkaset metrów kolejna
kapela, śpiewający artyści, mnóstwo ludzi i atmosfera świętowania. Spacerujemy
tak uliczkami, aż trafiamy na kościół. W tym ulicznym zgiełku, jasne ciepłe
światło w drzwiach zachęca do wejścia... a tam piękne gregoriańskie śpiewy...
Dostajemy świeczki, które możemy zapalić i
postawić przy ołtarzu... kartkę by wpisać swoją intencję... a z koszyczka
pełnego cytatów z Pisma Świętego możemy „wylosować” Słowo Boże na dziś, na
teraz...
„Trust God” mówi do mnie pan trzymający
ten koszyk. Muszę przyznać, że każda z nas otrzymała Słowo odpowiednie dla
siebie...
Potem idziemy przed ołtarz, jest
wystawienie Najświętszego Sakramentu... stawiamy nasze świeczki... jesteśmy tak
blisko, jakby twarzą w twarz... Niezapomniane to chwile, właśnie tu, na tej pielgrzymce…
Raduje się serce, bo jak tu się nie
radować tą niewysłowioną Obecnością. Jak nie dziękować, kiedy Pan Bóg dał nam dzisiaj, daje nam codziennie,
aż tak wiele... To wszystko aż nas przerasta...
Zmęczone już, ale i szczęśliwe wracamy do
Levernois. Choć jest już dosyć późno, zasiadamy jeszcze razem z Romanem i Marie-Jo przy herbacie na
dobranoc... przecież nie musimy się spieszyć, bo jutro pośpimy trochę dłużej :)
Wiemy już, że dzień jutrzejszy też będzie zupełnie inny od naszych planów, inny
od powszedniego dnia pielgrzyma... ale propozycję przeżycia go właśnie w taki a
nie inny sposób odczytałyśmy jako wolę Bożą i kolejny prezent dla nas.
Nasi wspaniali gospodarze zaproponowali
nam, byśmy zostały u nich do jutrzejszego popołudnia, a potem Marie-Jo zawiezie
nas do Taize, bo też ma ogromne pragnienie, by tam jechać... To oznacza, że
cały jeden dzień, który byśmy wędrowały, akurat ten etap trzydziestu kilku
kilometrów z Jambles do Taize, mamy jutro przejechać samochodem. I choć patrząc po ludzku
kłóci się to z naszymi założeniami i wyobrażeniami pielgrzymowania, to naginamy
swoje „ja”, bo ono nie jest tu najważniejsze. Pan Bóg dał nam dziś tych
cudownych ludzi i być może ich propozycja jest wyrazem Jego woli... Tym
bardziej, że Marie-Jo naprawdę tak bardzo chce jechać do Taize z nami. To nas
całkowicie przekonuje. I o dziwo, gdy przystajemy na tę propozycję, w sercu
panuje pokój. To znak, że jest to dobra decyzja😊
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz