Dzień 80 : Puligny-Montrachet → Jambles → Levernois (23 km)

Od rana znów towarzyszy nam deszcz, jakby dawno go nie było. Oj, zmora to nasza ostatnimi czasy. Nawet jeśli przejaśni się na jeden dzień, to potem znowu to samo. Pada i pada, i tym samym zmusza nas do ponownego szukania alternatywnych dróg, byle nie przez leśne ścieżki, które mogłyby okazać się nie tyle błotniste, co wręcz nie do przebycia.


Sprawdziłyśmy w internecie gdzie leży miejscowość, w której mieszka pan Roman. Niestety Levernois zupełnie nie jest na naszym szlaku, ani nawet w naszym kierunku. Może wczoraj rano mogłybyśmy jeszcze trochę odbić w bok od szlaku i zmienić naszą drogę, ale dziś... To jest zupełnie w innym kierunku, przecież nie będziemy się wracać tak daleko... Wielka szkoda, no ale cóż, trzeba będzie zadzwonić, grzecznie podziękować i powiedzieć dlaczego nie możemy przyjść.

Przed południem dzwonię więc do pana Romana. I tak od słowa do słowa... a on proponuje nam gościnę na dzisiejszą noc. Ale jak to, przecież jesteśmy tak daleko, nie po drodze... Dla niego to jednak nie stanowi problemu, przyjedzie po nas samochodem, a jutro odwiezie z powrotem na miejsce. Otwieramy oczy i buzie ze zdumienia. To wprost niemożliwe, że ktoś chce jechać 30-40 km, żeby zabrać i ugościć pielgrzymów. 
Niewiarygodne, a jednak jak najbardziej prawdziwe :)
Umawiamy się na popołudniowy kontakt telefoniczny, zobaczymy gdzie wtedy będziemy i dogadamy miejsce spotkania.
Tak też się dzieje, a miejscem wyznaczonym staje się wioska Jambles. 


Gdy po 23 km dzisiejszego marszu zbliżamy się do Jambles, Roman czeka już przy drodze i radośnie do nas macha, zachęcając do jeszcze odrobiny wysiłku (bo akurat szłyśmy pod górkę). Intuicyjnie wyczuwamy, że to będzie piękne popołudnie.

I było pod każdym względem, poczynając od pogody, która niebawem zmieniła się na piękne niebieskie niebo, białe chmurki i słońce, dające nam możliwość posiedzenia w ogrodzie i wysuszenia prania, poprzez wszystkie rozmowy, samą obecność i każdą najdrobniejszą chwilę aż do późnego wieczora.

Roman i jego żona Marie-Jo to fantastyczni ludzie, o cudownie otwartych i życzliwych sercach i głębokiej, ponadprzeciętnej wrażliwości, żyjący żywą wiarą na co dzień. Mają troje własnych dzieci i tworzą jeszcze rodzinę zastępczą dla czwórki innych. Niesamowite to dla nas, tym bardziej, że przez to jedno popołudnie miałyśmy okazję zaobserwować jakie to jest wcale nie łatwe, ile wymaga cierpliwości, poświęcenia, miłości. I do tego jeszcze zaprosili nas, zupełnie obcych ludzi i dzielą się z nami całymi sobą. Więcej nawet, cieszą się że goszczą pielgrzymów, a my odczuwamy to w każdym momencie.

Popołudnie mija nam wspaniale, na wspólnych rozmowach i byciu razem. Przy okazji Roman pokazuje nam skromną acz piękną przydomową kapliczkę, idealne miejsce na wyciszenie i modlitwę...
Wrażenie robi też zrobiona przez gospodarza piwniczka z winami... mamy też okazję popróbować małe co nie co z tej piwniczki... ;)


Dziś po raz pierwszy w życiu jadłam ślimaki ;) Obiektywnie patrząc są nawet dobre (gdybym nie wiedziała co jem), bo jednak psychika robi swoje. Za to przepyszne faszerowane łososiem i serem muszle św. Jakuba smakowały mi wyśmienicie :)


A Agnieszka zyskała dziś prawie nowe trekkingowe buty, tak zupełnie na zasadzie: potrzebujesz to proszę weź...
To co się tu dzieje, ten ogrom dobra i życzliwości, przerasta nasze najśmielsze wyobrażenia...

Wieczorem jedziemy z Marie-Jo do Beaune. W mieście trwa święto muzyki, co kilkadziesiąt czy kilkaset metrów kolejna kapela, śpiewający artyści, mnóstwo ludzi i atmosfera świętowania. Spacerujemy tak uliczkami, aż trafiamy na kościół. W tym ulicznym zgiełku, jasne ciepłe światło w drzwiach zachęca do wejścia... a tam piękne gregoriańskie śpiewy...
Dostajemy świeczki, które możemy zapalić i postawić przy ołtarzu... kartkę by wpisać swoją intencję... a z koszyczka pełnego cytatów z Pisma Świętego możemy „wylosować” Słowo Boże na dziś, na teraz...
„Trust God” mówi do mnie pan trzymający ten koszyk. Muszę przyznać, że każda z nas otrzymała Słowo odpowiednie dla siebie...
Potem idziemy przed ołtarz, jest wystawienie Najświętszego Sakramentu... stawiamy nasze świeczki... jesteśmy tak blisko, jakby twarzą w twarz... Niezapomniane to chwile, właśnie tu, na tej pielgrzymce…
Raduje się serce, bo jak tu się nie radować tą niewysłowioną Obecnością. Jak nie dziękować, kiedy Pan Bóg dał nam dzisiaj, daje nam codziennie, aż tak wiele... To wszystko aż nas przerasta...

Zmęczone już, ale i szczęśliwe wracamy do Levernois. Choć jest już dosyć późno, zasiadamy jeszcze razem z Romanem i Marie-Jo przy herbacie na dobranoc... przecież nie musimy się spieszyć, bo jutro pośpimy trochę dłużej :) Wiemy już, że dzień jutrzejszy też będzie zupełnie inny od naszych planów, inny od powszedniego dnia pielgrzyma... ale propozycję przeżycia go właśnie w taki a nie inny sposób odczytałyśmy jako wolę Bożą i kolejny prezent dla nas.

Nasi wspaniali gospodarze zaproponowali nam, byśmy zostały u nich do jutrzejszego popołudnia, a potem Marie-Jo zawiezie nas do Taize, bo też ma ogromne pragnienie, by tam jechać... To oznacza, że cały jeden dzień, który byśmy wędrowały, akurat ten etap trzydziestu kilku kilometrów z Jambles do Taize, mamy jutro przejechać samochodem. I choć patrząc po ludzku kłóci się to z naszymi założeniami i wyobrażeniami pielgrzymowania, to naginamy swoje „ja”, bo ono nie jest tu najważniejsze. Pan Bóg dał nam dziś tych cudownych ludzi i być może ich propozycja jest wyrazem Jego woli... Tym bardziej, że Marie-Jo naprawdę tak bardzo chce jechać do Taize z nami. To nas całkowicie przekonuje. I o dziwo, gdy przystajemy na tę propozycję, w sercu panuje pokój. To znak, że jest to dobra decyzja😊

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz