Dzień 63 : Trier - Wincheringen (18 km)

Rano razem z siostrami uczestniczymy w Eucharystii. Cieszymy się z tego, bo najprawdopodobniej nie będziemy miały możliwości bycia na Mszy Świętej ani jutro w niedzielę, ani dziś wieczorem. Przynajmniej tak nam się wydaje, bo kościołów w tych rejonach jest niewiele, a wczorajsze próby dowiedzenia się o ewentualnych Mszach Świętych nie przyniosły zbytnich efektów.

Co prawda w Wincheringen będzie Msza Święta dziś wieczorem i byłyśmy nawet gotowe odbić sporo od szlaku, by tam być, ale rozmowa telefoniczna z księdzem nie przebiegła po naszej myśli, po prostu odmówił nam noclegu. Wobec tego pozostaje nam iść jednak Szlakiem Jakubowym i zdać się na wolę Bożą, która jak zwykle całkowicie nas zaskoczy :)

Żegnamy się z naszymi siostrzyczkami. Jedynie s. Miriam jest jeszcze w sile wieku, pozostałe są już takie wiekowe, staruszki kochane. Oj, ciężko w tym zachodnim zlaicyzowanym świecie o nowe powołania…
Wszystkie siostry są pod wrażeniem naszej długiej pielgrzymki, z ogromną szczerością i życzliwością życzą nam powodzenia i dotarcia do św. Jakuba. Jesteśmy pewne, że siostry będą się za nas modlić. I dobrze, bo bardzo nam tego potrzeba.

Bazylika i opactwo św. Macieja - Trier
Przed nami przejście przez cały Trier, bo jesteśmy na jego początku. Na końcu miasta, u ojców benedyktynów nawiedzamy grób św. Macieja.

Droga mija nam spokojnie. Przez jakiś czas idziemy ścieżką rowerową wzdłuż rzeki Mozela. Widać, że po ostatnich opadach jest bardzo dużo wzburzonej wody...

wzburzona Mozela
Czasem napotykamy łabędzie. Jedna łabędziowa mama mości sobie gniazdo tuż przy rowerowej ścieżce...

łabędziowa mama
odważny i czujny tata łąbędź
... a tata łabędź bacznie jej pilnuje, gotów zapewne bronić swojej rodziny, gdyby ktoś podszedł zbyt blisko... Cóż za „miłość” i poświęcenie!

Postanawiamy iść szlakiem do Tawern. Zgodnie z informacjami uzyskanymi w biurze pielgrzyma w Trier oraz zamieszczonymi w przewodniku, w Tawern powinnyśmy mieć dwie możliwości noclegu: u pani przyjmującej pielgrzymów lub w salce przy kościele. Ponieważ pierwsza pani nie odbiera telefonu to próbujemy dodzwonić się do zakrystianki. Też bezskutecznie. Nie martwimy się tym zbytnio, no bo przecież nie dość, że są to dane z przewodnika, to również powiedziano nam o tym wczoraj w informacji, więc na pewno wszystko jest aktualne i wiarygodne. Ooo, naiwne dziewczyny ;)

Międzyczasie, przy podejściu do Tawern, na ławeczce przed wioską siedzą 4 kobiety. Gdy je mijamy, słyszymy język polski. Niesamowite, huurraa! Wędrując tak długo pośród obcojęzycznych ludzi, słyszany gdziekolwiek język ojczysty staje się istną melodią i balsamem dla duszy. Nie można było przepuścić takiej okazji :)
Zatrzymujemy się, chwilę rozmawiamy, panie postanawiają wrócić razem z nami, bo właśnie kończy im się przerwa w pracy (pracują u różnych rodzin opiekując się starszymi chorymi osobami). Wskazują nam dom, w którym, jak myślą, mieszka zakrystianka i się „upłynniają”. Odnosimy wrażenie, że chciały nam pomóc, ale z jakąś dziwną powściągliwością i dystansem, nawet nie wiemy jak to nazwać. Ot, dziwne to trochę...

Pani do której zawitałyśmy jednak nie jest zakrystianką, ale prowadzi nas do swojej koleżanki wynajmującej pokoje za bagatela 30 euro. Oczywiście dziękujemy, tłumaczymy, że to nie dla nas, wychodzimy. Wtedy ta pani już rzeczywiście prowadzi nas do zakrystianki. Tam się dowiadujemy, że jednak nie ma tu możliwości spania w salce i ta informacja jest nieprawdziwa. Błędna jest również informacja o pani przyjmującej pielgrzymów, bo kobieta się wyprowadziła. I tak oto z dwóch, wydawałoby się prawie pewnych miejsc noclegowych, nie mamy żadnego. Jesteśmy w kropce. Co prawda możemy iść do herberge znajdującej się kilkanaście kilometrów dalej, ale jej cena też nie jest na nasze kieszenie. Czuć coraz bardziej finansową przepaść pomiędzy nami ze Wschodu a Zachodem, przez który teraz wędrujemy…

Nie wiemy co zrobić... Pani, która nas tu przyprowadziła oraz zakrystianka próbują znaleźć jakieś rozwiązanie, podsuwając nam kilka propozycji odpowiednio płatnych miejsc. Więc ponownie tłumaczymy, że nie i dlaczego nie. Zastanawiam się czy Niemcy w ogóle są w stanie to pojąć? Czy tak trudno zrozumieć, że ktoś ma mniej pieniędzy od nich?
Międzyczasie życzliwa pani z pobliskiego domu przynosi nam wodę do picia...

Rozmowy, rozmowy, czas ucieka... przecież wystarczyłby nam kawałek podłogi gdziekolwiek, nikt jednak nie wpada na taki pomysł... a my nie ośmielamy się prosić. W ogóle dziwna jest cała ta sytuacja. Znów nam proponują coś mega płatnego, więc znów tłumaczymy... i chcemy już iść, po prostu przed siebie, może zacząć prosić ludzi w następnej miejscowości, nie wiem, byle jak najdalej stąd, bo robi się jakoś niezręcznie...
I wtedy pada propozycja, że nas zawiozą do Wincheringen, bo tam jest parafia. Hmm, nie dość, że to sporo poza szlakiem, to przecież wczoraj dzwoniłyśmy do tamtejszego księdza i nam odmówił. Przystajemy jednak na tę propozycję, chyba też dlatego, by w końcu stąd odejść i „uwolnić” się z tych niezręczności. Cóż było robić? Pojechałyśmy.
Gdy tylko wysiadłyśmy z samochodu, pani szybko odjechała, jakby miała już problem z głowy. Zresztą nie ma się co dziwić, nie wszyscy znają realia pielgrzymiego życia, nie wszyscy muszą rozumieć, że te ileś euro, które dla Niemców niewiele znaczą, dla nas mogą być barierą. Najważniejsze, że panie chciały nam pomóc, na tyle na ile umiały i potrafiły…

Zostałyśmy same przed kościołem.
Aniele Boży Stróżu mój… i do przodu. Nie mamy nic do stracenia, idziemy do księdza, a jak nam powtórnie odmówi, to… to będziemy zastanawiać się później.
Na szczęście tym razem nie odmówił... i udostępnił nam pokoik będący trochę „składem wszystkiego”, ale po szybkim ogarnięciu, dało się tam miło zamieszkać... Nie straszne nam spanie na podłodze ani mycie w umywalce, najważniejsze że mamy schronienie…

Godzinę później stokrotnie dziękowałyśmy Bogu za taki obrót spraw, bo za oknem rozpętała się gigantyczna burza... Strach pomyśleć co by było, gdybyśmy były jeszcze w drodze... Gdybyśmy w Tawern nie skorzystały z samochodowej pomocy i ruszyły pieszo przed siebie, teraz zapewne byłybyśmy gdzieś na pustym szlaku z rozszalałą burzą nad głowami, grzmotami i błyskawicami rozcinającymi niebo… A tymczasem znów wszystko dobrze się ułożyło.

Ale najważniejsze jest to, że dziś jest sobotni wieczór i mamy możliwość bycia na Mszy Świętej z liturgii niedzielnej, choć właściwie wcześniej nie było na to szans. I to na dodatek w miejscowości, w której nie miałyśmy być... Oj, zakręcony był to dzień. Ale po raz kolejny Pan Bóg zadziwił nas w swoich „zrządzeniach losu” i pięknie nam to wszystko poukładał. Boża Opatrzność nad nami czuwa 😊

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz