Dzień 3 : Jabłonna - Zakroczym (29 km)

Rano po pysznym śniadaniu moi wspaniali dobrodzieje serdecznie mnie żegnają, zaopatrują w kanapki na drogę, a Zbyszek odwozi mnie z powrotem do kościoła, gdzie zakończyłam wczorajsze wędrowanie.
Ogrom dobra, którego doświadczyłam wczorajszego popołudnia i dzisiejszego poranka, rozlewa się we mnie błogim poczuciem dziwnego szczęścia, daje ogromnego duchowego powera i napawa nadzieją, że wszystko będzie dobrze.

„To jasne, że już wyruszać czas,
Gdy świat dał wyraźnie ci znak.
Nad głową mieć słońce, lub pełno gwiazd,
By zrozumieć, że życie ma smak.
To jasne, że już wyruszać czas,
Krok za krokiem pragnę cieszyć się (…)”
           Mariusz Totoszko „Wyruszać czas”


  
Po kilku minutach jestem już na szlaku. Droga wiedzie wałem przeciwpowodziowym. Jest przyjemny poranek, zapowiada się naprawdę ładny dzień. Oddycham wiosną, oddycham przyrodą… Jest tak cicho, dostojnie, pięknie po prostu…
Spokojnie, miarowo, krok za krokiem podążam koroną wału do przodu… Jestem tu sama, totalnie brak ludzi i tylko ptaki swoim świergotem towarzyszą mojej wędrówce.


Jak wspaniale jest zdjąć buciory, rozłożyć się na karimacie, wystawić twarz do słońca… mogłabym tak leżeć parę godzin :)

Przed Wielkanocą wybrałam się na Ekstremalną Drogę Krzyżową z Warszawy do Niepokalanowa. Oprócz różnych innych ważnych motywów, była to również chęć sprawdzenia się przed Camino. Owszem, pokonanie tych 44 km nocą i w samotności, nie było łatwe, ale dałam radę. To była wielka radość, która wówczas dodała mi otuchy, że może jednak to Camino jest na serio możliwe, że może nawet się uda... Tylko, że to był jednorazowy taki długi dystans. A co będzie teraz, gdy w różnych warunkach atmosferycznych dzień za dniem, tydzień za tygodniem, przez kilka miesięcy będę tylko szła i szła, i szła… codziennie po ok. 30 km, bo tak to sobie mniej więcej wyobrażam. Czy mój organizm to wytrzyma? Czy ciało nie zbuntuje się? Czy psychika da radę znosić takie obciążenie?

Przecież te pierwsze dwa dni tak bardzo dały mi w kość. Ale to minie, już to wiem. Dziś czuję się już trochę lepiej. Mam wrażenie jakby z każdym kolejnym kilometrem ból mięśni stawał się coraz mniejszy, coraz znośniejszy, jakby udawało mi się go „rozchodzić”. I tylko te stopy obficie pokryte pęcherzami… wciąż szalenie mi dokuczają… Ale to też na pewno minie :)


Nastawienie też mam dziś o wiele lepsze. Wędrówka zaczyna mnie cieszyć, tak po prostu… Towarzyszy mi śpiew ptaków, gdzieniegdzie fruwają kolorowe motyle, trafia się nawet bocian… 
Wiosna na całego!!!


<< Człowiek szepnął „Boże, przemów do mnie…”
i ptak zaśpiewał…
ale człowiek nie usłyszał go.

Człowiek krzyknął „Boże, przemów do mnie!…”
i grzmot przeciął niebiosa…
ale człowiek nie usłyszał.

Człowiek rozejrzał się wokół i powiedział
„Boże, spraw abym zobaczył Ciebie…”
i gwiazda zabłysła na niebie…
ale człowiek nie zauważył tego.

Wtedy człowiek wykrzyknął „Boże, pokaż mi cud…”
i narodziło się dziecko…
ale człowiek nie pojął tego.

Wtedy człowiek krzyknął w desperacji
„BOŻE, dotknij mnie i spraw abym poczuł Twoją obecność…”
i przyszedł Bóg, i dotknął człowieka…
… lecz człowiek odgonił motyla.>>


Przez te kilka miesięcy Droga wciąż będzie mnie uczyć, że także w małych i prostych rzeczach Bóg jest wśród nas, że wszędzie można Go odnaleźć, że każda rzecz, osoba czy zdarzenie – wszystko ma swój sens i jest „po coś”, choć czasem od razu tego nie widzimy.

Przechodzę też obok pola golfowego, rozległy teren, małe pagóreczki, pięknie i równiutko przycięta trawa, jest na co popatrzeć.
W Nowym Dworze Mazowieckim przekraczam Wisłę i zmierzam do Twierdzy Modlin, gdzie spędzam zdecydowanie dłuższą chwilę. Przyjemny odpoczynek, czas na posilenie się…
A potem dalej w Drogę, wsłuchuję się w nią, wsłuchuję się w siebie. Powoli się zaprzyjaźniamy, Droga i ja, wszak będziemy razem przez najbliższe kilka miesięcy ;)


„Oto jest brama Pana”
Oto jest Brama mojej pielgrzymki. Z Maryją rozpoczęłam to pielgrzymowanie w naszym mińskim Sanktuarium i do Niej też idę. Owszem docelowo zmierzam do Santiago, do św. Jakuba, ale po drodze również do Matki Bożej w Lourdes. To był jedyny pewnik kiedy zaczynaliśmy opracowywać potencjalną trasę tej pielgrzymki – koniecznie musimy iść przez Lourdes. Dla mnie jest to niesłychanie ważne, spełnienie dawnego już marzenia, być w Lourdes…
Lourdes… jak to daleko jeszcze? Bardzo, bardzo, bardzo daleko…
Ale Maryja mi pomoże… Ona wie co to znaczy trud wędrowania, Ona szła przez góry do św. Elżbiety, Ona szła do Betlejem na spis ludności, Ona uciekała do Egiptu… Ona wie… Ona będzie nade mną czuwać jak najczulsza Matka. Wierzę w to, trzymam się tej ufności całą sobą.

Przede mną Zakroczym i tu chciałabym zakończyć dzień. I znów mały „cud” bo szukałam sióstr (ponoć są w Zakroczymiu), ale nijak nie mogłam ich znaleźć. Zapukałam więc do klasztoru Ojców Kapucynów. A ojcowie, nie dość że mnie przyjęli, to również zaprosili na wspólne wieczorne modlitwy, a potem jeszcze na wspólną kolację. Osobliwe to było doświadczenie, bo dotychczas miewałam kontakt tylko z siostrami, a teraz miałam okazję poobserwować i pobyć chwilę w męskiej wspólnocie zakonnej. A że ojcowie mieli mega duże poczucie humoru, to czas upływał nam bardzo radośnie.

Kolejny dzień doświadczania wspaniałej Bożej i ludzkiej dobroci :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz