Dzień zaczyna się nieciekawie. Jarek
chce przejść jak najwięcej zanim słońce zacznie mocno przypiekać, więc wychodzi
bardzo wcześnie… Jego wyjście w jakiś sposób daje sposobność ujścia moim
nagromadzonym emocjom… Nie, przy nim na pewno nie rozkleiłabym się, ale teraz
gdy zostałyśmy w alberdze tylko we dwie, coś we mnie pękło…
Bo ta pielgrzymka to nie tylko zachwyt
pięknem przyrody, nie tylko doświadczanie ludzkiej dobroci, nie tylko zmaganie
się ze zmęczeniem czy bólem, ale… czasem również spływająca po policzku łza…
Od przekroczenia granicy codziennie
śpimy w schroniskach. Na Drodze Ekumenicznej owszem nie ma problemu ze
schroniskami, ale za każdym razem jest to jednak płatny nocleg. Może i
niedrogi, ale jeśli będzie tak dalej, zawsze, to… dla mnie nie wygląda to
wesoło.
Z pewnością są to bardzo przyjemne
noclegi. Problem w tym, że mnie na to nie stać. Po prostu. Nie mogę sobie
pozwolić na to, by przez kilka miesięcy codziennie płacić za nocleg, a wszystko
wskazuje na to, że ku temu zmierzamy… (tak będzie w Hiszpanii i to nie podlega
dyskusji, bo tam inaczej się „nie da” i na to muszę zostawić żelazną rezerwę). Ale
przed nami jeszcze kawał Niemiec i Francja… a my nawet nie spróbowaliśmy iść
„po prośbie”. Namioty też wciąż tylko dźwigamy, bezużytecznie (no tak, sęk w
tym, że nie wszyscy mamy namiot). Czemu nawet nie spróbujemy iść zgodnie
z wcześniejszymi ustaleniami?
Oczywiście nikt nie zmusza mnie do spania
w schronisku. I co z tego? Gdybym chciała sama gdzieś biwakować, sama kogoś
prosić o nocleg, to nie szukałabym towarzystwa na tą pielgrzymkę, tylko
wyruszyłabym sama… Nie chciałam, nikt z nas nie chciał pielgrzymować sam,
głównie ze względów bezpieczeństwa…
Czuję się jak w jakimś potrzasku… Na razie
dostosowuję się do sytuacji, na razie nie mam wyboru, tzn. mam poczucie, że nie
mam wyboru jeśli chcę iść dalej, bo wciąż nie wyobrażam sobie samotnego biwakowania
w obcym kraju… Dla „świętego spokoju” zgodziłam się w Polsce na zarządzenie
Jarka, dla „świętego spokoju” w Niemczech codziennie ląduję w herberge… Mam
jednak świadomość, że to nie może trwać w nieskończoność…
Wybierając się na tą pielgrzymkę,
postawiłam wszystko „na jedną kartę”, przewróciłam swoje życie do góry nogami…
Nie mam na tą Drogę wiele pieniędzy, bo przecież nie na tym miała opierać się ta pielgrzymka. Nie mam nawet pracy, do której mogłabym wrócić...
Teraz mam tylko tą DROGĘ…
Chcę IŚĆ i chcę dojść do Santiago. Czy w imię „świętego spokoju” mam zaprzepaścić lata marzeń, tą pielgrzymkę i to wszystko co z tym związane?
Nie mam na tą Drogę wiele pieniędzy, bo przecież nie na tym miała opierać się ta pielgrzymka. Nie mam nawet pracy, do której mogłabym wrócić...
Teraz mam tylko tą DROGĘ…
Chcę IŚĆ i chcę dojść do Santiago. Czy w imię „świętego spokoju” mam zaprzepaścić lata marzeń, tą pielgrzymkę i to wszystko co z tym związane?
Modlę się więc o cud… jaki? Nie wiem…
Może o zmianę naszego systemu wędrowania… może o to, bym zyskała siłę i odwagę
do wędrówki w pojedynkę przez Niemcy i Francję, zdając się całkowicie na Bożą
Opatrzność i ludzką dobroć… Bo tego też bardzo mi brakuje, by iść tak po prostu
przed siebie, w całkowitej wolności, przyjmując wszystko co Bóg nam da, nawet
ryzyko odmowy…
Razem wybraliśmy się w Drogę i
chciałabym, byśmy razem szli. Ale wiem też, że moja kieszeń długo nie wytrzyma obecnego
układu i jeśli nic się nie zmieni, to może trzeba będzie zastanowić się nad
czymś innym… Samotna wędrówka, która w Polsce tak bardzo mi się „podobała”,
tutaj w moim wyobrażeniu wydaje się niemożliwa… Strach przed jednoosobowym
zetknięciem się z tym obcojęzycznym światem wciąż jest silny… i zauważam, jak
bardzo moja droga tutaj jest jeszcze uzależniona od bycia (lub braku)
towarzyszy…
Ale jesteśmy w Drodze, a Droga to czas… by się zmieniać, by dorastać…
I dobrze, że czasem spływa łza. To jest
jak oczyszczający strumień, oddalający gdzieś natłok emocji, zmartwień i
uzdalniający do dalszej wędrówki, pomimo wszystko…
Po jakimś czasie wyruszamy również i my. Droga jest spokojna, toczymy zwykłe babskie rozmowy. W tym zagadaniu zagubiłyśmy muszelki i strzałki i dopiero po jakimś czasie spostrzegłyśmy, że od paru ładnych minut nie widziałyśmy żadnego pielgrzymiego znaczka. Jak to dobrze, że mam dostęp do internetu, odnajdujemy najkrótszą drogę, by powrócić na szlak, co oczywiście i tak kosztuje nas nadrobieniem ok. dwóch dodatkowych kilometrów.
Za to potem wchodzimy na niewielkie wzniesienie
Liebschutzer, odpoczywamy pod bardzo ładnym wiatrakiem, a przed nami
rozpościera się wspaniała panorama na bliższą i dalszą okolicę. Kraina piękna i
spokoju…
Później mijamy ogrodzone, pasące się
stado dziwnych zwierząt o dość długiej sierści. To dla mnie zagadka… i za Chiny nie mogę sobie przypomnieć, cóż to za zwierzęta...
Jest maj. Cudowne słońce spaceruje coraz
wyżej po wspaniale niebieskim niebie, oddalając majaki poranka. Piękna pogoda
dodaje ochoty do dalszego marszu, a lekki łagodny wiaterek sprawia, że wędruje
nam się naprawdę przyjemnie… A i krajobrazy wokół napawają serca radością.
Kwitną kasztany. W Polsce to czas matur. Powracam myślą do swojej matury. Jejku, kiedy to było? Wieki temu… Jak wiele zmieniło się od tamtej pory… Jak bardzo zmienił się świat i jak bardzo ja się zmieniłam…
Kiedy człowiek jest młody, wydaje mu
się, że świat stoi przed nim otworem, ma całe życie przed sobą i tak wiele marzeń,
planów… Co z tego wszystkiego zostaje po latach? Ile z tych różnych planów i
marzeń udało się zrealizować, a ile z nich zakończyło się niepowodzeniem? Ile
razy trzeba było przełknąć gorycz porażki? A ile razy coś się udało, stało
radością, sukcesem?
Ile spraw, które kiedyś wydawały się
ważne, okazało się niewiele wartymi? I odwrotnie – coś, co wydawało się nieistotne,
okazywało się jednak bardzo ważne?
Czas płynie, lata uciekają, zmieniamy
się… obyśmy z każdym kolejnym dniem, miesiącem, rokiem stawali się coraz lepsi.
Życie tak szybko mija… Pewnie tak jak
wielu ludzi, ja też czasami chciałabym jeszcze raz mieć dziewiętnaście lat,
jeszcze raz z drżącym sercem pisać egzamin maturalny, wchodzić w dorosłość i
podejmować pierwsze ważne życiowe decyzje.
Tak się nie da. Trzeba żyć tu i teraz,
ale patrzeć daleko do przodu, w górę, w kierunku wieczności.
Może też ta pielgrzymka służy również temu,
by odnaleźć właściwe tory?
„Żyje się tylko raz, ale jeżeli żyje się dobrze, ten jeden raz
wystarczy”. Oby tak właśnie było.
W Lampertswalde wchodzimy do bardzo przyjemnego kompleksu parkowego, na teren z dość osobliwymi „sprzętami” i znów mamy możliwość cieszyć się jak dzieci... krzesło dla wielkoluda... drewniane konie... trochę pozytywnych wygłupów nam nie zaszkodzi ;)
A na koniec zasłużony odpoczynek na leżakach w cieniu ogromnych drzew :)
Prawdziwa oaza dla pielgrzymów.
Dopełnieniem naszej radości jest
przykościelna zakrystia, w której oprócz dużej, pięknej pieczątki, na
strudzonych wędrowców czekają napoje i owoce. To naprawdę miejsce bardzo
przyjazne pielgrzymom.
Jednak odpoczywać w nieskończoność nie
można, przecież Droga wzywa :)
Potem wędrujemy drogą cudownie
kwitnących drzew owocowych. Śmieją mi się oczy, śmieje się dusza, jest tak
pięknie…
Ten przepiękny świat, te wszystkie cuda
natury, którymi dziś mogę sycić swoje oczy i serce, są mi pociechą wśród tych
wszystkich niełatwych spraw, z którymi ostatnio się zmagam.
Dahlen, Borln, Korlitz – to kolejne miejscowości przez które wędrujemy. Teren jest dziś nieco pofałdowany, a długi etap w połączeniu z tymi pagórkami sprawia, że po południu jesteśmy już naprawdę mocno zmęczone.
Do Wurzen docieramy z Agnieszką dosyć
późno. Jarek rano rozpoczął dzień dużo wcześniej i jest już na miejscu. To
dobrze, niech odpoczywa i zbiera siły na kolejny dzień. Ja też niebawem
zagłębiam się w swoim śpiworku i z radością witam sen spowijający moje powieki.
A my sobie tędy jechaliśmy w deszczu i od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się i jedliśmy mirabelki - chyba te, które tak pięknie kwitły jak Wy szliście :-)
OdpowiedzUsuńJak to się pięknie składa :)
Usuń