Dzień 114 : Bruges-Capbis-Mifaget → Oloron-Sainte-Marie (35 km)

Rano witają mnie lekkie mgły snujące się po polach. Szczyty gór wyłaniające się zza tych białych pierzynek wyglądają uroczo, zanurzając serce w niemym zachwycie. Pięknie tu jest...
Staram się jak najwięcej iść prostymi drogami, bo stopy bardzo mnie bolą i utrudniają marsz.



Gdzieś po drodze, gdy w piekarni kupowałam bagietkę, miły pan sprzedawca dołożył gratis bułeczkę z czekoladą. Bardzo miły gest z jego strony :) To niby „nic”, a jednak ogromny gest dobroci w stronę pielgrzyma.

Dziś jest dość długi dzień, a nogi naprawdę bardzo mocno dają mi się we znaki. Zastanawiam się czy dobrze zrobiłam oddając buty do szewca. Ale przecież coś trzeba było zrobić, bo droga sukcesywnie dzień za dniem coraz bardziej „zjadała” im podeszwę.  Miałam do wyboru: albo kupić nowe buty albo naprawić stare. Oczywiście wolałam drugą opcję, bo to nie tylko taniej, ale przede wszystkim zostałam z moimi wygodnymi, rozchodzonymi butami (tak mi się przynajmniej wydawało).
Gdy po dniu odpoczynku u Teresy oraz następnym spędzonym w Lourdes, z nieco zregenerowanymi siłami, pełna werwy wkładałam naprawione buty, wydawało się, że do pełni pielgrzymiego szczęścia nic już nie potrzeba.

I wtedy przyszedł on – nieproszony gość, podstępnie obejmujący każdą chwilę i każdy kolejny krok. Kryzys, ten fizyczny, tępo rozlewający się na całe jestestwo…
Moje nogi były przyzwyczajone do zdartych podeszw w butach, a teraz gdy buty zostały naprawione, okazało się, że stopa całkowicie inaczej układa się w bucie. Po tylu miesiącach i kilometrach gdy nogi przyzwyczajały się do coraz bardziej zdartych butów, nagle inny nacisk i ułożenie stopy, okazują się niemalże „dramatem”.

Każdy krok staje się coraz większym wysiłkiem i urasta do rangi mega wyczynu. Nie jestem w stanie pojąć tego, że stopy mogą aż tak bardzo boleć...

Do Oloron dotarłam resztką sił, chyba nawet bardziej siłą woli i serca niż zdolnością do fizycznego wysiłku. Zresztą dystans dziś był całkiem długi, taka odległość przy stanie moich nóg okazuje się niemal „zabójcza”. Naprawdę jestem całkowicie padnięta.

W alberge panuje sympatyczna atmosfera. Jestem zaskoczona, jak wielu jest tu pielgrzymów.
Panie hospitaleros zapraszają nas na wieczorny obiad. Dziś jest święto św. Jakuba, tutejsi caminowicze świętują i do tego świętowania zapraszają również pielgrzymów. Wieczór upływał nam bardzo miło, a i jedzonko było przepyszne :)

Za moją długą drogę z Polski dostaję brawa i miłe słowa uznania. Na szczęście nie trwa to zbyt długo, bo nie lubię być tak na świeczniku.
Kolacja trwa bardzo długo. Ksiądz, który siedzi naprzeciwko mnie widocznie widzi, że prawie słaniam się ze zmęczenia, bo „każe” mi natychmiast iść już spać, co przyjmuję z niewysłowioną ulgą.
Naprawdę jestem wykończona, a godz.22 to najwyższy już czas, by położyć obolałe ciało do łóżka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz