Rano witają mnie lekkie mgły snujące się
po polach. Szczyty gór wyłaniające się zza tych białych pierzynek wyglądają
uroczo, zanurzając serce w niemym zachwycie. Pięknie tu jest...
Staram się jak najwięcej iść prostymi drogami, bo stopy bardzo mnie bolą i utrudniają marsz.
Staram się jak najwięcej iść prostymi drogami, bo stopy bardzo mnie bolą i utrudniają marsz.
Gdzieś po drodze, gdy w piekarni kupowałam
bagietkę, miły pan sprzedawca dołożył gratis bułeczkę z czekoladą. Bardzo miły
gest z jego strony :) To niby „nic”, a jednak ogromny gest dobroci w stronę
pielgrzyma.
Dziś jest dość długi dzień, a nogi
naprawdę bardzo mocno dają mi się we znaki. Zastanawiam się czy dobrze zrobiłam
oddając buty do szewca. Ale przecież coś trzeba było zrobić, bo droga
sukcesywnie dzień za dniem coraz bardziej „zjadała” im podeszwę. Miałam do wyboru: albo kupić nowe buty albo
naprawić stare. Oczywiście wolałam drugą opcję, bo to nie tylko taniej, ale
przede wszystkim zostałam z moimi wygodnymi, rozchodzonymi butami (tak mi się
przynajmniej wydawało).
Gdy po dniu odpoczynku u Teresy oraz
następnym spędzonym w Lourdes, z nieco zregenerowanymi siłami, pełna werwy
wkładałam naprawione buty, wydawało się, że do pełni pielgrzymiego szczęścia
nic już nie potrzeba.
I wtedy przyszedł on – nieproszony gość,
podstępnie obejmujący każdą chwilę i każdy kolejny krok. Kryzys, ten fizyczny, tępo
rozlewający się na całe jestestwo…
Moje nogi były przyzwyczajone do zdartych
podeszw w butach, a teraz gdy buty zostały naprawione, okazało się, że stopa
całkowicie inaczej układa się w bucie. Po tylu miesiącach i kilometrach gdy
nogi przyzwyczajały się do coraz bardziej zdartych butów, nagle inny nacisk i
ułożenie stopy, okazują się niemalże „dramatem”.
Każdy krok staje się coraz większym wysiłkiem i urasta do rangi mega wyczynu. Nie jestem w stanie pojąć tego, że stopy mogą aż tak bardzo boleć...
Do Oloron dotarłam resztką sił, chyba nawet
bardziej siłą woli i serca niż zdolnością do fizycznego wysiłku. Zresztą
dystans dziś był całkiem długi, taka odległość przy stanie moich nóg okazuje
się niemal „zabójcza”. Naprawdę jestem całkowicie padnięta.
W alberge panuje sympatyczna atmosfera. Jestem
zaskoczona, jak wielu jest tu pielgrzymów.
Panie hospitaleros zapraszają nas na
wieczorny obiad. Dziś jest święto św. Jakuba, tutejsi caminowicze świętują i do
tego świętowania zapraszają również pielgrzymów. Wieczór upływał nam bardzo
miło, a i jedzonko było przepyszne :)
Za moją długą drogę z Polski dostaję brawa
i miłe słowa uznania. Na szczęście nie trwa to zbyt długo, bo nie lubię być tak
na świeczniku.
Kolacja trwa bardzo długo. Ksiądz, który
siedzi naprzeciwko mnie widocznie widzi, że prawie słaniam się ze zmęczenia, bo
„każe” mi natychmiast iść już spać, co przyjmuję z niewysłowioną ulgą.
Naprawdę jestem wykończona, a godz.22 to
najwyższy już czas, by położyć obolałe ciało do łóżka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz