Dzień 8 : Dobrzyń nad Wisłą - Włocławek (23,5 km)

Rano na szafeczce przy drzwiach czeka na mnie wyprawka na cały dzisiejszy dzień. Ach ta wspaniała pani Irenka, jeszcze w nocy pomyślała i zatroszczyła się o mnie, choć na pewno była zmęczona po tak intensywnym wieczorze.

Dziś miał być piękny i przyjemny dzień. Niedziela, w planach nareszcie poniżej trzydziestki, tylko dwadzieścia kilka kilometrów, zamierzałam świętować i odpoczywać. A wyszło zupełnie inaczej...

Pogoda była paskudna. Od rana padało i wiało. Szłam zmagając się z wiatrem szarpiącym mnie na wszystkie strony i bezlitośnie trzaskającym w twarz aż do utraty tchu, i napędzała mnie tylko myśl, że to przecież tak niedaleko. Rzeczywiście trasa minęła dość szybko (mimo, że pierwsze kilka godzin w deszczu) i już ok. godziny 13 byłam we Włocławku. Tylko znaleźć nocleg i odpoczywać. Wydawałoby się, że nic prostszego, przecież Włocławek to nie takie małe miasto.
I tu zaczęły się „schody". Gdzie nie zapukałam, tam mi odmawiano. Klasztory, parafie, seminarium... chodziłam od drzwi do drzwi i odchodziłam z niczym.
Przy Katedrze włocławskiej piękna plebania… może tam, może w końcu tutaj się uda… ale niestety nie, księża kierują mnie do pobliskich sióstr albertynek prowadzących… schronisko dla bezdomnych. Idę, przecież w klasztorach często mają jakiś wolny pokoik, salkę, zresztą mogę spać gdziekolwiek, nawet w kuchni czy przedpokoju, byle było bezpiecznie. Ale siostry, tak jak wszyscy inni dotychczas, też nie mają dla mnie żadnego miejsca, mogą jedynie przyjąć mnie w schronisku… Boże, aż tak? Czy to aż ma tak wyglądać? Nie chcę… jeszcze nie… schronisko dla bezdomnych nie jawi mi się jako bezpieczne miejsce dla samotnie wędrującej kobiety…

Stopniowo ogarnia mnie poczucie opuszczenia, zrezygnowania… Wszyscy są tacy obojętni… Czas płynie nieubłaganie, muszę coś znaleźć! Zaczynam dzwonić do miejsc położonych nieco dalej, bo przecież z ciężkim plecakiem nie dam rady biegać po całym mieście. I w końcu chyba się udało, po telefonie do pewnych sióstr miałam się tam stawić. I gdy wreszcie tam dotarłam (kilka km od centrum), okazało się, że... zaszło nieporozumienie. Siostra, z którą telefonicznie rozmawiałam jest tylko „zwykłą siostrą” i nie ma władzy podejmować takich decyzji, a przełożona nie zgodziła się, aby mnie przyjąć. Więc tłumaczę, proszę, błagam niemalże… Przecież jestem pielgrzymem! Chcę się wylegitymować, pokazać że nie jestem oszustką czy nie wiadomo kim, że naprawdę pielgrzymuję do Santiago. Macham swoimi zaświadczeniami od proboszcza, z kurii… Ale to nic nie znaczy. Tutaj to nic nie znaczy.
Bo choć ta siostra bardzo chciałaby mi pomóc, to obowiązuje ją ślub posłuszeństwa. Rozumiem ją, bo śluby, bo posłuszeństwo, bo tak musi i nie ma wyjścia, choć może serce podpowiada jej co innego. Ale NIE ROZUMIEM jak to jest w tych klasztorach, że posłuszeństwo jest pierwsze przed Miłością i Miłosierdziem???
Dzwoni jeszcze do tej swojej przełożonej, chce ją przekonać na wszelkie sposoby, ale niestety – wciąż nie wolno jej mnie przyjąć.
Próbuje jeszcze wcisnąć mi banknot żebym sobie coś znalazła. Że co???!!! To już było jak surowo wymierzony policzek! Chcą sobie kupić spokój sumienia, czy jak?! Nie chcę… Te pieniądze dane w taki sposób i w takiej sytuacji paliłyby mnie niemiłosiernie, byłyby wyrzutem przez całą pielgrzymkę…
Wiem, że założenia tej pielgrzymki są takie, że w ogromnej mierze idę „po prośbie”. Z reguły proszę o nocleg, nigdy o pieniądze. Ale jeśli ktoś chce mnie wesprzeć z potrzeby serca, to z pokorą staram się przyjąć każdy dar… Ale to co się tutaj dzieje… O nie, nie chcę waszych pieniędzy, ja też mam swój honor, swoją godność, nie wezmę – niech dla was będą wyrzutem sumienia… Jest Rok Miłosierdzia, jakie antyświadectwo dajecie…
Tego było za wiele, rozbeczałam się jak dziecko... może nawet nie dlatego, że nie miałam noclegu. Jakże boli taka postawa „ludzi Kościoła."
Odchodzę ze ściśniętym sercem… Żegnają mnie ponure mury ogromnego klasztoru… Kiedyś, w czasach wzrostu liczby powołań, to miejsce być może tętniło życiem zakonnym. Ale teraz, dziś, jestem więcej niż pewna, że jest tu dużo wolnych pomieszczeń, bo budynek naprawdę jest bardzo duży. Jednak lepiej by nadal były bezużytecznie puste, niż miałby w nich znaleźć schronienie zbłąkany pielgrzym… Coraz większa gorycz zalewa mi serce…

Ale jeszcze pozostał cień nadziei, bo niedaleko były jeszcze jedne siostry. Jednak i tu nic z tego. Sytuacja powtarza się niemal identycznie. Siostra, która mi otwiera szczerze zaprasza do środka, coś na pewno się znajdzie… Mydlana bańka pęka zaraz gdy zjawia się przełożona. To jest dom nowicjatu, tu nie można. Ale dlaczego nie można? Ja do nowicjuszek nic nie mam, proszę tylko o mały kącik, o nawet tutaj, w tej sali telewizyjnej, w której jest tak przyjemnie i ciepło, a dywan na podłodze jawi mi się jako najlepsze posłanie… Dziś była paskudna pogoda, jestem zmoknięta, przewiana i ten ciepły pokój wydaje mi się istnym luksusem, naprawdę nie potrzebuję nic więcej… Boże, jak chciałabym tu zostać… Nie, nie można, nie ma dla mnie miejsca…
Na nic moje machanie zaświadczeniami, że rzeczywiście jestem pielgrzymem, na nic pokazywanie pieczątek od sióstr z Rembertowa i z Płocka, przecież można zadzwonić i zweryfikować, że mówię prawdę, na nic powoływanie się na Rok Miłosierdzia. Nie i koniec. Tutaj to wszystko również nic nie znaczy. Każde moje słowo odbija się z łoskotem od ściany zlodowaciałych serc…
Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę... Wpadłam w jakąś beznadziejną spiralę ludzkiej bezduszności…

O ja głupia, w co ja się wpakowałam? Co ja sobie myślałam? Że wszędzie będą mnie przyjmować z otwartymi ramionami? Że słowo „pielgrzym” otworzy mi wszystkie drzwi i wszystkie serca? O naiwna…
Chce mi się wyć. I wyję… prawie. Ciężkie łzy, nabrzmiałe bólem i niezrozumieniem tej sytuacji, spływają po policzkach… To już teraz, zaledwie po tygodniu, zaczynają się problemy „nie do przeskoczenia”…?

Ostatnia deska ratunku – pobliski Kościół. Szybko, bo zaraz Msza Święta. Na plebanii nikt nie otwiera, biegiem do zakrystii zanim ksiądz wyjdzie do ołtarza... Tak, wszystko rozumie, ale nie mają wolnego pokoju, żadnego miejsca... Ja nie potrzebuję pokoju, potrzebuję jedynie kawałka podłogi… Boże, chciałoby się krzyczeć: „Celnicy i grzesznicy wejdą przed wami do Królestwa Bożego...".

Koniec. Nie ma już szans, nie tutaj.
Nic to… Jestem obok dużego miasta, może wrócę do centrum, poszukam jakiegoś hostelu, a jak nic nie znajdę to ostatecznie przyjmą mnie w tym schronisku dla bezdomnych. Nie ma innego wyjścia, trzeba będzie wrócić do miasta, jakoś dam sobie radę. Ale to potem. Na razie mam dosyć, dosyć tego wszystkiego... Taka postawa „ludzi Kościoła” przeraża mnie, tyle bezduszności w ciągu jednego popołudnia od tych, którzy najbardziej powinni świadczyć o Bożym miłosierdziu… Tak, wiem, że nie mają obowiązku mi pomóc. Mnie osobiście, Wioli – nie, nie mają obowiązku. Ale czy nie powinni otworzyć choć odrobiny serca, obdarzyć choć ociupinką życzliwości człowieka w potrzebie, który błaga ich o pomoc? Boże, jak ja tego nie rozumiem…
Od uporczywego płaczu, dudniących w głowie myśli i tego przeszywającego wewnętrznego bólu, za chwilę rozsadzi mi czaszkę! Dosyć!!!
Mam to wszystko gdzieś, na razie muszę mieć, żeby nie zwariować…

Jest niedziela, a ja jeszcze nie byłam na Mszy Świętej. Przecież jestem na pielgrzymce, nie wyobrażam sobie, by nie być na niedzielnej Eucharystii. Idę więc bo właśnie się zaczyna. To staje się najważniejsze w tym momencie...
Wszyscy są tacy piękni, pachnący, niedzielni... a ja z zapuchniętymi oczami, zmęczona, brudna i spocona. Trochę się wstydzę i siadam w najgłębszym kąciku... I mówię Bogu, żeby On się tym wszystkim zajął bo ja już nie mam pomysłu... by zabrał i uzdrowił ten ból w duszy… Niby wiem, że mogę wrócić do miasta, szukać hostelu, tak wiem, ale oddaję to wszystko Jemu, by On mnie poprowadził… 

I wtedy zdarzył się CUD. Pan Bóg jakby tylko czekał na to, bym oddała Mu te wszystkie troski, bym zrozumiała jak niewiele sama mogę, a z Nim wszystko jest możliwe.
Po kilku minutach zauważyłam jak pan kościelny dyskretnie chodzi i rozgląda się po Kościele. Za chwilę to samo. W końcu mnie zauważył, podchodzi, klepie po ramieniu i mówi, żebym się nie martwiła, bo on zabierze mnie do siebie. Tak po prostu...
Co wtedy czułam? Niedowierzam po prostu… Jak to? To niepojęte, tego nie sposób wyrazić... bo rzeczywiście gdy „Bóg drzwi zamyka to otwiera okno", ale czasem musi to trochę potrwać... Wszystko trzeba Mu oddać, wszystko zawierzyć, by wszystko zyskać. Uśmiecham się do Niego, zareagował błyskawicznie, gdy ja po ludzku nie widziałam już wyjścia, gdy tylko cały swój ciężar złożyłam na Jego ramiona…

Jak się okazało, pan kościelny słyszał co nie co mojej rozmowy z księdzem, gdy wyszłam dopytał o szczegóły, szybki telefon do żony i decyzja zapadła natychmiast.
Trwam w nie małym osłupieniu, jak to się wszystko poukładało i jak diametralnie zmieniła się moja sytuacja w ułamku sekundy.
Pod koniec Mszy Świętej czeka mnie jeszcze jedna niespodzianka, bo idąc w kolejce do Komunii Świętej zauważam pana kościelnego stojącego w prezbiterium. Jest świeckim szafarzem Komunii Świętej i tutaj pełni swą posługę. 
Ten, który dzisiaj jako pierwszy (i jedyny) z ludzi wyciągnął do mnie pomocną dłoń, przyszedł z krzepiącym słowem i świadectwem miłości Boga, teraz udziela mi Komunii Świętej. Niesamowite to wszystko…

Pan Marian i Pani Mirosława okazali się cudownymi ludźmi. Są już starsi, a jednak nie bali się mnie przyjąć, nieznajomej, tak po prostu obcego człowieka z ulicy. Nie rozmyślali, nie kalkulowali, ich wrażliwe dusze zareagowały w jednej chwili. Jakież to piękne świadectwo… Miłość i zwykłe Człowieczeństwo podyktowały im co mają robić… Całkowicie otworzyli dla mnie swojej serca… Wspaniale mnie ugościli, użyczyli osobny pokój, piękne rozmowy, wspólna wieczorna modlitwa.
Więcej nawet, szczerze cieszyli się, że mają u siebie pielgrzyma, a jeśli jest to pielgrzym jakubowy, to już wogóle rewelacja, bo pan Marian nieraz marzył o drodze do św. Jakuba. Cieszą się, że mogli mi pomóc, przecież to takie naturalne, normalne. Nie wyobrażają sobie inaczej, jak mogliby nie pomóc? A ja nie znajduję nawet słów wdzięczności… W takim dniu i w takiej sytuacji wszelkie słowa są zbyt małe, niewystarczające…
Niesamowici ludzie, wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem ich dobroci i takiego wewnętrznego piękna.

I tak oto minął kolejny dzień. Dzień, w którym moje plany i wyobrażenia zostały starte w pył, dzień bardzo trudnych doświadczeń, a jednak dzień piękny bo zakończony ogromem dobra, którego doświadczyłam. Tam gdzie zawiedli „ludzie Kościoła" Bóg posłał do mnie swoich świeckich aniołów, a ja zyskałam moich dozgonnych przyjaciół w Panu.

Wiem, że to wszystko było mi potrzebne i Pan Bóg miał w tym swój plan. Może nawet pozwolił, by spotykały mnie wszystkie te trudności, by wyprowadzić z tego jeszcze większe dobro... On ma dla każdego jedyną i niepowtarzalną Drogę, dziś dla mnie właśnie taką. Nie muszę rozumieć, wystarczy wiara, że mimo wszystko nade mną czuwał.

A wieczorem razem z moimi gospodarzami żartowaliśmy i niezmiernie cieszyliśmy się, że tak to się wszystko poukładało. Inaczej przecież byśmy się nie spotkali.
Bo w życiu nie ma przypadków :)

Najukochańsi
są aniołowie
bez skrzydeł
o ludzkich twarzach
i kochanych oczach
których Bóg
do nas wysyła
aby trzymali nas
za rękę
i zostawili ciepły ślad
na sercach
     ks. Marek Chrzanowski

13 komentarzy:

  1. az sie popłakałam,czytam i czekam i też kiedyś wyruszę

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z całego serca życzę tego wyruszenia w Drogę :)

      Usuń
  2. Zło to źle zrozumiane dobro a dobro to dobrze pojęte zło....
    Religia to tylko gotowanie wg ścisłych receptur ale dopiero Wiara daje sens gotowania do smaku....Nie można wymagać od religii Wiary jako łączności z Bogiem bo krzewi ona wiarę jako świadomość Boga i moc człowieka..... i dobra gdy nie rozumie się swojego zła..Kiedyś miałem "podobną" sytuację z 3 córeczkami -to dopiero było wyzwanie....Współ-czuję...jeśli można "przycupnę " na plecaku i popielgrzymuję troszkę wspólnie...Niech Cie Bóg Błogosławi i radością i Pokojem napełni

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki wierze smak takiej Drogi jest niepowtarzalny, pomimo najróżniejszych sytuacji... Dziękuję za dobre życzenia. I wzajemnie życzę obfitości błogosławieństwa Bożego :)

      Usuń
  3. To jest takie pytanie: Czy pielgrzym stojący u drzwi, chce coś wziąć?

    Większość ludzi myśli, że tak. Że to kurcze problem. Jak tu go się pozbyć.

    Tymczasem prawda może być taka, że ten stojący i pytający o nocleg choćby na podłodze, pielgrzym, tak naprawdę chce dać. Może nie on, ale... Może to jest niezwykły prezent taki ktoś i jego wizyta, może szansa jakich wiele nie ma. By... dać.

    Ale my skupieni jesteśmy na "braniu", taki mamy rachunek czy rachunkowość w głowie. Camino uczy dawania - tak myślę. Życie codzienne raczej czegoś innego, zwłaszcza tu, u nas.

    Myślę, że nagroda dla Mariana i Mirosławy będzie wielka :) I jak zawsze ta sama, miłość i obecność tego, do którego zmierzamy.

    OdpowiedzUsuń
  4. Panie TY się tym zajmij.....wiele razy mi pomogło w sytuacjach trudnych.Zaufanie Bogu dawało mi spokój wewnętrzny problemy się same rozwiązywały.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za świadectwo...
      Właśnie tak było tego dnia. Pan Bóg błyskawicznie zareagował, gdy tylko oddałam to wszystko Jemu :)

      Usuń
  5. Wioletko....ja myślę,że Ty za bardzo skupiłaś się na metodach nauczania odbiegając od meritum.Z Pisma Św wiemy ,że Bóg doświadcza w piecu utrapienia tylko tych co miłuje i ma do nich zaufanie więc ma straszne zaufanie do Ciebie skoro tak bardzo Ciebie doświadczył a przy okazji jest to wszystko lekcją zarówno dla tych wszystkich co odmówili Ci dachu nad głową jak i dal Ciebie. Często zapominamy ,ze żyjemy aby nauczyć się życia w Niebie a nie na ziemi ...tak często przyzwyczajamy się do nagród i przyjemności ,ze zapominamy ,że Bóg pragnie przyjaciół więc najlepszym inwigilatorem jest doświadczenie i cierpienie i Miłość...Żyjemy nie aby wymagać Miłości ale aby nauczyć się od Boga ją dawać.Ja osobiście myślę ,że i tak wyciągnęłaś lub wyciągniesz wnioski i naukę bo nie ten grzeszy co popełnia błędy ale ten co nie wyciąga z nich nauki ...ale dla siebie a nie dla innych...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadza się. Choć teraz wiele spraw widzę inaczej, to pisząc tego bloga staram się przedstawiać sprawy tak jak wyglądały dla mnie wtedy w Drodze, to co wtedy czułam i co przeżywałam "na gorąco".
      Ale to prawda, im bardziej odbiegamy od Meritum, tym bardziej patrzymy po swojemu. I na odwrót. Tego uczymy się przez całe życie :)

      Usuń
    2. Cieszę się ,że jako jedna z bardzo niewielu potrafisz uczyć się z doświadczania ,choroby i cierpienia i widzeć w nich sens-to nieczęste zachowanie jest zwłaszcza ,że bycie pielgrzymem wymaga o wiele więcej niż tylko siły ,zaparcia,stanowczości,determinacji,organizacji,zdrowia,przedsiębiorczości,skromności,intelektu...itp...właśnie dla tego szlaki pękają w szwach od zdobywców,przgodników,sportowców i komercjalistów wykorzystujących Camino jako lek i antidotum...na wszelkie dolegliwości świata i zdrowia ...i pomimo tego ,że w większej lub mniejsze mierze przypominają "pielgrzyma" to jednak to słowo znaczy coś więcej i zarówno w życiu codziennym jak i w akcie oddania się drodze jest ściśle związane z łącznością z Bogiem czyli z Wiarą

      Jest w każdej kropli cząstka Duszy,
      jest w każdej kropli coś co daje życie.
      Jedne spadają z niebios...,po suszy
      inne skraplają czoło obficie,
      mieszają z Duszą kawałek nieba
      co nad pielgrzymią drogą czuwa,
      mieszają rozkosz z tym co cierpieć trzeba...
      tym co myśli spaja i Duszę z ciałem skuwa.
      Gdy na rozdrożach samotności dłonie
      czule tulą ciało co w słodkości pływa.
      Słodkim darem na plecach,...stopach spojone...splecione...
      Co krok odnawia sekret z Bogiem...co dech ...kroplą odżywa

      Usuń
  6. Wioletko Kochana, Powiem więcej Siostro moja przyszywana. Mam to szczęście że znam tych ludzi od 42 lat. Mam zaszczyt być ich synem, synem który jest dumny z tego jakich ma rodziców , synem którego nauczyli normalności bo to co zrobili to w naszym odczuciu jest normalne.

    OdpowiedzUsuń