Rano na szafeczce przy drzwiach czeka na
mnie wyprawka na cały dzisiejszy dzień. Ach ta wspaniała pani Irenka, jeszcze w nocy
pomyślała i zatroszczyła się o mnie, choć na pewno była zmęczona po tak intensywnym
wieczorze.
Dziś miał być piękny i przyjemny dzień.
Niedziela, w planach nareszcie poniżej trzydziestki, tylko dwadzieścia kilka
kilometrów, zamierzałam świętować i odpoczywać. A wyszło zupełnie inaczej...
Pogoda była paskudna. Od rana padało i
wiało. Szłam zmagając się z wiatrem szarpiącym mnie na wszystkie strony i
bezlitośnie trzaskającym w twarz aż do utraty tchu, i napędzała mnie tylko
myśl, że to przecież tak niedaleko. Rzeczywiście trasa minęła dość szybko (mimo,
że pierwsze kilka godzin w deszczu) i już ok. godziny 13 byłam we Włocławku.
Tylko znaleźć nocleg i odpoczywać. Wydawałoby się, że nic prostszego, przecież
Włocławek to nie takie małe miasto.
I tu zaczęły się „schody". Gdzie
nie zapukałam, tam mi odmawiano. Klasztory, parafie, seminarium... chodziłam od
drzwi do drzwi i odchodziłam z niczym.
Przy Katedrze włocławskiej piękna
plebania… może tam, może w końcu tutaj się uda… ale niestety nie, księża kierują mnie do pobliskich sióstr
albertynek prowadzących… schronisko dla bezdomnych. Idę, przecież w klasztorach
często mają jakiś wolny pokoik, salkę, zresztą mogę spać gdziekolwiek, nawet w
kuchni czy przedpokoju, byle było bezpiecznie. Ale siostry, tak jak wszyscy
inni dotychczas, też nie mają dla mnie żadnego miejsca, mogą jedynie przyjąć
mnie w schronisku… Boże, aż tak? Czy to aż ma tak wyglądać? Nie chcę… jeszcze
nie… schronisko dla bezdomnych nie jawi mi się jako bezpieczne miejsce dla
samotnie wędrującej kobiety…
Stopniowo ogarnia mnie poczucie
opuszczenia, zrezygnowania… Wszyscy są tacy obojętni… Czas płynie nieubłaganie,
muszę coś znaleźć! Zaczynam dzwonić do miejsc położonych nieco dalej, bo
przecież z ciężkim plecakiem nie dam rady biegać po całym mieście. I w końcu
chyba się udało, po telefonie do pewnych sióstr miałam się tam stawić. I gdy
wreszcie tam dotarłam (kilka km od centrum), okazało się, że... zaszło
nieporozumienie. Siostra, z którą telefonicznie rozmawiałam jest tylko „zwykłą
siostrą” i nie ma władzy podejmować takich decyzji, a przełożona nie zgodziła
się, aby mnie przyjąć. Więc tłumaczę, proszę, błagam niemalże… Przecież jestem
pielgrzymem! Chcę się wylegitymować, pokazać że nie jestem oszustką czy nie
wiadomo kim, że naprawdę pielgrzymuję do Santiago. Macham swoimi zaświadczeniami od
proboszcza, z kurii… Ale to nic nie znaczy. Tutaj to nic nie znaczy.
Bo choć ta siostra bardzo chciałaby mi
pomóc, to obowiązuje ją ślub posłuszeństwa. Rozumiem ją, bo śluby, bo
posłuszeństwo, bo tak musi i nie ma wyjścia, choć może serce podpowiada jej co
innego. Ale NIE ROZUMIEM jak to jest w tych klasztorach, że posłuszeństwo jest
pierwsze przed Miłością i Miłosierdziem???
Dzwoni jeszcze do tej swojej
przełożonej, chce ją przekonać na wszelkie sposoby, ale niestety – wciąż nie
wolno jej mnie przyjąć.
Próbuje jeszcze wcisnąć mi banknot żebym
sobie coś znalazła. Że co???!!! To już było jak surowo wymierzony policzek! Chcą
sobie kupić spokój sumienia, czy jak?! Nie chcę… Te pieniądze dane w taki
sposób i w takiej sytuacji paliłyby mnie niemiłosiernie, byłyby wyrzutem przez
całą pielgrzymkę…
Wiem, że założenia tej pielgrzymki są
takie, że w ogromnej mierze idę „po prośbie”. Z reguły proszę o nocleg, nigdy o pieniądze. Ale jeśli ktoś chce mnie wesprzeć z potrzeby
serca, to z pokorą staram się przyjąć każdy dar… Ale to co się tutaj dzieje… O
nie, nie chcę waszych pieniędzy, ja też mam swój honor, swoją godność, nie
wezmę – niech dla was będą wyrzutem sumienia… Jest Rok Miłosierdzia, jakie
antyświadectwo dajecie…
Tego
było za wiele, rozbeczałam się jak dziecko... może nawet nie dlatego, że nie
miałam noclegu. Jakże boli taka postawa „ludzi Kościoła."
Odchodzę
ze ściśniętym sercem… Żegnają mnie ponure mury ogromnego klasztoru… Kiedyś, w
czasach wzrostu liczby powołań, to miejsce być może tętniło życiem zakonnym.
Ale teraz, dziś, jestem więcej niż pewna, że jest tu dużo wolnych pomieszczeń,
bo budynek naprawdę jest bardzo duży. Jednak lepiej by nadal były bezużytecznie
puste, niż miałby w nich znaleźć schronienie zbłąkany pielgrzym… Coraz większa
gorycz zalewa mi serce…
Ale jeszcze pozostał cień nadziei, bo niedaleko były jeszcze jedne siostry. Jednak i tu nic z tego. Sytuacja powtarza się niemal identycznie. Siostra, która mi otwiera szczerze zaprasza do środka, coś na pewno się znajdzie… Mydlana bańka pęka zaraz gdy zjawia się przełożona. To jest dom nowicjatu, tu nie można. Ale dlaczego nie można? Ja do nowicjuszek nic nie mam, proszę tylko o mały kącik, o nawet tutaj, w tej sali telewizyjnej, w której jest tak przyjemnie i ciepło, a dywan na podłodze jawi mi się jako najlepsze posłanie… Dziś była paskudna pogoda, jestem zmoknięta, przewiana i ten ciepły pokój wydaje mi się istnym luksusem, naprawdę nie potrzebuję nic więcej… Boże, jak chciałabym tu zostać… Nie, nie można, nie ma dla mnie miejsca…
Na nic moje machanie zaświadczeniami, że
rzeczywiście jestem pielgrzymem, na nic pokazywanie pieczątek od sióstr z Rembertowa
i z Płocka, przecież można zadzwonić i zweryfikować, że mówię prawdę, na nic
powoływanie się na Rok Miłosierdzia. Nie i koniec. Tutaj to wszystko również
nic nie znaczy. Każde moje słowo odbija się z łoskotem od ściany zlodowaciałych
serc…
Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje
naprawdę... Wpadłam w jakąś beznadziejną spiralę ludzkiej bezduszności…
O ja głupia, w co ja się wpakowałam? Co
ja sobie myślałam? Że wszędzie będą mnie przyjmować z otwartymi ramionami? Że
słowo „pielgrzym” otworzy mi wszystkie drzwi i wszystkie serca? O naiwna…
Chce mi się wyć. I wyję… prawie. Ciężkie
łzy, nabrzmiałe bólem i niezrozumieniem tej sytuacji, spływają po policzkach…
To już teraz, zaledwie po tygodniu, zaczynają się problemy „nie do
przeskoczenia”…?
Ostatnia deska ratunku – pobliski Kościół. Szybko, bo zaraz Msza Święta. Na plebanii nikt nie otwiera, biegiem do zakrystii zanim ksiądz wyjdzie do ołtarza... Tak, wszystko rozumie, ale nie mają wolnego pokoju, żadnego miejsca... Ja nie potrzebuję pokoju, potrzebuję jedynie kawałka podłogi… Boże, chciałoby się krzyczeć: „Celnicy i grzesznicy wejdą przed wami do Królestwa Bożego...".
Koniec. Nie ma już szans, nie tutaj.
Nic to… Jestem obok dużego miasta, może
wrócę do centrum, poszukam jakiegoś hostelu, a jak nic nie znajdę to
ostatecznie przyjmą mnie w tym schronisku dla bezdomnych. Nie ma innego wyjścia,
trzeba będzie wrócić do miasta, jakoś dam sobie radę. Ale to potem. Na razie
mam dosyć, dosyć tego wszystkiego... Taka postawa „ludzi Kościoła” przeraża
mnie, tyle bezduszności w ciągu jednego popołudnia od tych, którzy najbardziej
powinni świadczyć o Bożym miłosierdziu… Tak, wiem, że nie mają obowiązku mi
pomóc. Mnie osobiście, Wioli – nie, nie mają obowiązku. Ale czy nie powinni
otworzyć choć odrobiny serca, obdarzyć choć ociupinką życzliwości człowieka w
potrzebie, który błaga ich o pomoc? Boże, jak ja tego nie rozumiem…
Od uporczywego płaczu, dudniących w
głowie myśli i tego przeszywającego wewnętrznego bólu, za chwilę rozsadzi mi
czaszkę! Dosyć!!!
Mam to wszystko gdzieś, na razie muszę
mieć, żeby nie zwariować…
Jest niedziela, a ja jeszcze nie byłam
na Mszy Świętej. Przecież jestem na pielgrzymce, nie wyobrażam sobie, by nie
być na niedzielnej Eucharystii. Idę więc bo właśnie się zaczyna. To staje się najważniejsze
w tym momencie...
Wszyscy są tacy piękni, pachnący,
niedzielni... a ja z zapuchniętymi oczami, zmęczona, brudna i spocona. Trochę
się wstydzę i siadam w najgłębszym kąciku... I mówię Bogu, żeby On się tym
wszystkim zajął bo ja już nie mam pomysłu... by zabrał i uzdrowił ten ból w
duszy… Niby wiem, że mogę wrócić do miasta, szukać hostelu, tak wiem, ale
oddaję to wszystko Jemu, by On mnie poprowadził…
I wtedy zdarzył się CUD. Pan Bóg jakby
tylko czekał na to, bym oddała Mu te wszystkie troski, bym zrozumiała jak
niewiele sama mogę, a z Nim wszystko jest możliwe.
Po kilku minutach zauważyłam jak pan kościelny
dyskretnie chodzi i rozgląda się po Kościele. Za chwilę to samo. W końcu mnie
zauważył, podchodzi, klepie po ramieniu i mówi, żebym się nie martwiła, bo on
zabierze mnie do siebie. Tak po prostu...
Co wtedy czułam? Niedowierzam po prostu…
Jak to? To niepojęte, tego nie sposób wyrazić... bo rzeczywiście gdy „Bóg drzwi zamyka to otwiera okno",
ale czasem musi to trochę potrwać... Wszystko
trzeba Mu oddać, wszystko zawierzyć, by wszystko zyskać. Uśmiecham się do
Niego, zareagował błyskawicznie, gdy ja po ludzku nie widziałam już wyjścia,
gdy tylko cały swój ciężar złożyłam na Jego ramiona…
Jak się okazało, pan kościelny słyszał
co nie co mojej rozmowy z księdzem, gdy wyszłam dopytał o szczegóły, szybki
telefon do żony i decyzja zapadła natychmiast.
Trwam w nie małym osłupieniu, jak to się
wszystko poukładało i jak diametralnie zmieniła się moja sytuacja w ułamku
sekundy.
Pod koniec Mszy Świętej czeka mnie jeszcze
jedna niespodzianka, bo idąc w kolejce do Komunii Świętej zauważam pana
kościelnego stojącego w prezbiterium. Jest świeckim szafarzem Komunii Świętej i
tutaj pełni swą posługę.
Ten, który dzisiaj jako pierwszy (i jedyny) z ludzi wyciągnął do mnie pomocną dłoń, przyszedł z krzepiącym słowem i świadectwem miłości Boga, teraz udziela mi Komunii Świętej. Niesamowite to wszystko…
Ten, który dzisiaj jako pierwszy (i jedyny) z ludzi wyciągnął do mnie pomocną dłoń, przyszedł z krzepiącym słowem i świadectwem miłości Boga, teraz udziela mi Komunii Świętej. Niesamowite to wszystko…
Pan Marian i Pani Mirosława okazali się
cudownymi ludźmi. Są już starsi, a jednak nie bali się mnie przyjąć, nieznajomej,
tak po prostu obcego człowieka z ulicy. Nie rozmyślali, nie kalkulowali, ich
wrażliwe dusze zareagowały w jednej chwili. Jakież to piękne świadectwo… Miłość
i zwykłe Człowieczeństwo podyktowały im co mają robić… Całkowicie otworzyli dla
mnie swojej serca… Wspaniale mnie ugościli, użyczyli osobny pokój, piękne
rozmowy, wspólna wieczorna modlitwa.
Więcej nawet, szczerze cieszyli się, że
mają u siebie pielgrzyma, a jeśli jest to pielgrzym jakubowy, to już wogóle
rewelacja, bo pan Marian nieraz marzył o drodze do św. Jakuba. Cieszą się, że
mogli mi pomóc, przecież to takie naturalne, normalne. Nie wyobrażają sobie
inaczej, jak mogliby nie pomóc? A ja nie znajduję nawet słów wdzięczności… W
takim dniu i w takiej sytuacji wszelkie słowa są zbyt małe, niewystarczające…
Niesamowici ludzie, wciąż jestem pod
ogromnym wrażeniem ich dobroci i takiego wewnętrznego piękna.
I tak oto minął kolejny dzień. Dzień, w
którym moje plany i wyobrażenia zostały starte w pył, dzień bardzo trudnych
doświadczeń, a jednak dzień piękny bo zakończony ogromem dobra, którego doświadczyłam.
Tam gdzie zawiedli „ludzie Kościoła" Bóg posłał do mnie swoich świeckich
aniołów, a ja zyskałam moich dozgonnych przyjaciół w Panu.
Wiem, że to wszystko było mi potrzebne i Pan Bóg miał w tym swój plan. Może nawet pozwolił, by spotykały mnie wszystkie te trudności, by wyprowadzić z tego jeszcze większe dobro... On ma dla każdego jedyną i niepowtarzalną Drogę, dziś dla mnie właśnie taką. Nie muszę rozumieć, wystarczy wiara, że mimo wszystko nade mną czuwał.
A wieczorem razem z moimi gospodarzami
żartowaliśmy i niezmiernie cieszyliśmy się, że tak to się wszystko poukładało. Inaczej
przecież byśmy się nie spotkali.
Bo w życiu nie ma przypadków :)
Najukochańsi
są aniołowie
bez skrzydeł
o ludzkich twarzach
i kochanych oczach
których Bóg
do nas wysyła
aby trzymali nas
za rękę
i zostawili ciepły ślad
na sercach
ks. Marek Chrzanowski
az sie popłakałam,czytam i czekam i też kiedyś wyruszę
OdpowiedzUsuńZ całego serca życzę tego wyruszenia w Drogę :)
UsuńZło to źle zrozumiane dobro a dobro to dobrze pojęte zło....
OdpowiedzUsuńReligia to tylko gotowanie wg ścisłych receptur ale dopiero Wiara daje sens gotowania do smaku....Nie można wymagać od religii Wiary jako łączności z Bogiem bo krzewi ona wiarę jako świadomość Boga i moc człowieka..... i dobra gdy nie rozumie się swojego zła..Kiedyś miałem "podobną" sytuację z 3 córeczkami -to dopiero było wyzwanie....Współ-czuję...jeśli można "przycupnę " na plecaku i popielgrzymuję troszkę wspólnie...Niech Cie Bóg Błogosławi i radością i Pokojem napełni
Dzięki wierze smak takiej Drogi jest niepowtarzalny, pomimo najróżniejszych sytuacji... Dziękuję za dobre życzenia. I wzajemnie życzę obfitości błogosławieństwa Bożego :)
UsuńTo jest takie pytanie: Czy pielgrzym stojący u drzwi, chce coś wziąć?
OdpowiedzUsuńWiększość ludzi myśli, że tak. Że to kurcze problem. Jak tu go się pozbyć.
Tymczasem prawda może być taka, że ten stojący i pytający o nocleg choćby na podłodze, pielgrzym, tak naprawdę chce dać. Może nie on, ale... Może to jest niezwykły prezent taki ktoś i jego wizyta, może szansa jakich wiele nie ma. By... dać.
Ale my skupieni jesteśmy na "braniu", taki mamy rachunek czy rachunkowość w głowie. Camino uczy dawania - tak myślę. Życie codzienne raczej czegoś innego, zwłaszcza tu, u nas.
Myślę, że nagroda dla Mariana i Mirosławy będzie wielka :) I jak zawsze ta sama, miłość i obecność tego, do którego zmierzamy.
Dobrze powiedziane, Zbyszku :)
UsuńPanie TY się tym zajmij.....wiele razy mi pomogło w sytuacjach trudnych.Zaufanie Bogu dawało mi spokój wewnętrzny problemy się same rozwiązywały.
OdpowiedzUsuńDzięki za świadectwo...
UsuńWłaśnie tak było tego dnia. Pan Bóg błyskawicznie zareagował, gdy tylko oddałam to wszystko Jemu :)
Wioletko....ja myślę,że Ty za bardzo skupiłaś się na metodach nauczania odbiegając od meritum.Z Pisma Św wiemy ,że Bóg doświadcza w piecu utrapienia tylko tych co miłuje i ma do nich zaufanie więc ma straszne zaufanie do Ciebie skoro tak bardzo Ciebie doświadczył a przy okazji jest to wszystko lekcją zarówno dla tych wszystkich co odmówili Ci dachu nad głową jak i dal Ciebie. Często zapominamy ,ze żyjemy aby nauczyć się życia w Niebie a nie na ziemi ...tak często przyzwyczajamy się do nagród i przyjemności ,ze zapominamy ,że Bóg pragnie przyjaciół więc najlepszym inwigilatorem jest doświadczenie i cierpienie i Miłość...Żyjemy nie aby wymagać Miłości ale aby nauczyć się od Boga ją dawać.Ja osobiście myślę ,że i tak wyciągnęłaś lub wyciągniesz wnioski i naukę bo nie ten grzeszy co popełnia błędy ale ten co nie wyciąga z nich nauki ...ale dla siebie a nie dla innych...
OdpowiedzUsuńZgadza się. Choć teraz wiele spraw widzę inaczej, to pisząc tego bloga staram się przedstawiać sprawy tak jak wyglądały dla mnie wtedy w Drodze, to co wtedy czułam i co przeżywałam "na gorąco".
UsuńAle to prawda, im bardziej odbiegamy od Meritum, tym bardziej patrzymy po swojemu. I na odwrót. Tego uczymy się przez całe życie :)
Cieszę się ,że jako jedna z bardzo niewielu potrafisz uczyć się z doświadczania ,choroby i cierpienia i widzeć w nich sens-to nieczęste zachowanie jest zwłaszcza ,że bycie pielgrzymem wymaga o wiele więcej niż tylko siły ,zaparcia,stanowczości,determinacji,organizacji,zdrowia,przedsiębiorczości,skromności,intelektu...itp...właśnie dla tego szlaki pękają w szwach od zdobywców,przgodników,sportowców i komercjalistów wykorzystujących Camino jako lek i antidotum...na wszelkie dolegliwości świata i zdrowia ...i pomimo tego ,że w większej lub mniejsze mierze przypominają "pielgrzyma" to jednak to słowo znaczy coś więcej i zarówno w życiu codziennym jak i w akcie oddania się drodze jest ściśle związane z łącznością z Bogiem czyli z Wiarą
UsuńJest w każdej kropli cząstka Duszy,
jest w każdej kropli coś co daje życie.
Jedne spadają z niebios...,po suszy
inne skraplają czoło obficie,
mieszają z Duszą kawałek nieba
co nad pielgrzymią drogą czuwa,
mieszają rozkosz z tym co cierpieć trzeba...
tym co myśli spaja i Duszę z ciałem skuwa.
Gdy na rozdrożach samotności dłonie
czule tulą ciało co w słodkości pływa.
Słodkim darem na plecach,...stopach spojone...splecione...
Co krok odnawia sekret z Bogiem...co dech ...kroplą odżywa
Piękny wiersz :)
UsuńWioletko Kochana, Powiem więcej Siostro moja przyszywana. Mam to szczęście że znam tych ludzi od 42 lat. Mam zaszczyt być ich synem, synem który jest dumny z tego jakich ma rodziców , synem którego nauczyli normalności bo to co zrobili to w naszym odczuciu jest normalne.
OdpowiedzUsuń