Dziś od rana było bardzo zimno i wiał
przejmujący zimny wiatr. Dodatkowy polar, czapka, rękawiczki – kto by pomyślał,
że to końcówka kwietnia. Gdy wychodziło słońce, na chwilę robiło się cieplej,
gdy zachodziło – powracała zimnica. I taka huśtawka towarzyszyła nam przez cały
dzień.
Droga dziś nam się dłużyła, a dzień mijał znów „tak bez echa”. Zmęczeni jesteśmy po prostu. Jarek wciąż walczy ze swoim syndromem „startu”, mimo że wędruje już od tygodnia.
Dla mnie dzisiaj rozpoczął się czwarty tydzień poza domem... Czuję to już dobitnie...
Fizycznie, bo ciało trwa w jakimś wszechogarniającym i rozlewającym się do
każdej komórki zmęczeniu... Nie pomaga również nadszarpnięta ostatnio psychika,
choć staram się nie rozmyślać o tamtej sytuacji... Na razie dostosowuję się do
wymogu posiadania zapewnionego noclegu odpowiednio wcześniej…
A
serce, no cóż, trochę już tęskni za domem, za bliskimi, ale również za
najzwyklejszymi drobnymi sprawami... Jakże bym chciała usiąść w moim ulubionym
fotelu z kubkiem gorącej aromatycznej kawy, wyspać się w swoim łóżku, cieszyć
się niedzielnym popołudniowym „nic nie robieniem”. Banalne? Być może...
Dzisiejszy
dzień to także potwierdzenie tego, że marzenia czasem się spełniają. Nawet
jeśli są bardzo zwykłe, drobne, przyziemne… Pan Bóg naprawdę mnie zadziwia i
spełnia takie moje „zachcianki” :)
Od
co najmniej dwóch dni mam ogromną ochotę na ciepłą zupę, może to głupia sprawa,
ale tak po prostu chciałabym zjeść talerz gorącej zupy. Niestety w wioskach to
nierealne, a przez miasteczka przechodzimy o niewłaściwych porach, albo też nie
ma w pobliżu żadnego baru.
I
dziś gdy szliśmy przez jakąś miejscowość, przez uchylone okno kuchni dobiegł
nas zapach gotowanego zapewne właśnie rosołu. Mmm, pyszny niedzielny rosół,
marzenie...
Okazuje
się, że na pielgrzymce można marzyć o nawet tak prozaicznych sprawach. Ano
można... Bo pielgrzymka to nie tylko duchowość i wzniosłe rzeczy, ale także
sprawy zwykłe, ludzkie, czasem bardzo proste.
Dzisiaj
mamy zapewniony nocleg dzięki mojej koleżance, która zapowiedziała nas u Ojców
Redemtorystów w Głogowie. Ojciec przeor przyjął nas bardzo życzliwie, ulokował
w pokojach gościnnych i z całą serdecznością zaprosił nas na posiłek.
Są w życiu takie momenty, że człowiekowi trudno uwierzyć w to co widzi… I to jest właśnie taka chwila… Na stole pojawia się waza, a w niej najprawdziwszy, wspaniale gorący, pyszniutki rosół. Potem jeszcze drugie danie. I nawet ta wymarzona kawa na deser. Cudnie, nie? Spełnienie moich dzisiejszych "marzeń".
Tak sobie pomyślałam po przeczytaniu tego posta, że muszę koniecznie sfinalizować mój pomysł i przywiesić przed Wilkowem informację, że jest tutaj przy DK 12 przed Głogowem bar "Rożen", w którym można zjeść coś ciepłego, chyba nawet zupę :-) Pozdrawiam. Magda
OdpowiedzUsuńBardzo dobry i pozytywny pomysł :)
Usuń