Te ostatnie 100 kilometrów przed Santiago
daje mi w kość głównie w sferze emocjonalno-psychicznej. Po prostu lubię ciszę,
spokój, do tego też zresztą mocno przywykłam w czasie tej pielgrzymki, a tu
ciągle gwar i zgiełk. O ile wcześniej nie było tak "źle", to od Sarrii gdy szlak zamienił się w autostradę wędrowców, chwilami trudno to wytrzymać. Miliony głosów, słów, śmiechów, ciągły gwar… Jest mnóstwo
pielgrzymów i nawet wędrówka przez uroczy las nie daje wytchnienia ani dłuższej
chwili samotności, pusto wokół może być jedynie przez chwilę ;)
Wypełnione na full albergi na pewno nie są
oazą spokoju i gwarantem wypoczynku. Zapomnieć już można o poszanowaniu ciszy
nocnej, o tym by ktoś po 22 nie rozświecał światła, o zwykłym ludzkim szacunku
i przestrzeganiu pewnych zasad. To co do tej pory było normalne, teraz zanika w
obliczu pojawienia się wielu turystów i pseudo-pielgrzymów...
Do tego dochodzi wszechogarniające zmęczenie.
Ciało chyba „odpuściło” widząc zbliżający się kres wędrówki i zmęczenie
nagromadzone przez ostatnie miesiące rozlewa się we mnie pełną parą…
Być ponad to... Wytrzymać..., jeszcze
trochę, już tak niedługo...
Tak jak i wczoraj, dziś również powtarzam:
Nie myśleć o tym wszystkim, o zmęczeniu, o hałasie, nie rozważać i patrzeć z
przymrużeniem oka... I wytrzymać... jeszcze trochę...
Wieczorem w Arzua jest Msza Święta dla
pielgrzymów... Kilka minut wcześniej do zakrystii wchodzi jeden z pielgrzymów.
Ot, ksiądz pielgrzym, normalna sprawa. Jakież było moje zdziwienie gdy w
trakcie celebracji przemówił po polsku. Boże drogi, jaka to muzyka dla ucha,
nasz ukochany polski język. Jakże mi brakuje Mszy Świętej po polsku, kiedy
człowiek nie tylko wie co i jak, ale też może czynnie uczestniczyć i wszystko
rozumieć.
Jakże mi brakuje zwykłych rozmów po polsku, gdy można z kimś zamienić parę słów w ojczystym języku.
Jakże mi brakuje zwykłych rozmów po polsku, gdy można z kimś zamienić parę słów w ojczystym języku.
Potem przed błogosławieństwem pielgrzymów,
gdy wszyscy przedstawiali się skąd pochodzą, okazało się, że oprócz mnie i
księdza jest jeszcze dwóch chłopaków z Polski.
No to udaliśmy się potem do baru
posiedzieć, pogadać i umówiliśmy się na ponowne spotkanie na Monte de Gozo. A
gdy tak siedzieliśmy i rozmawialiśmy, przechodząca obok para usłyszała nasz
polski język. Zatrzymali się, przywitali, kolejni Polacy. Super, swój do swego
ciągnie :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz