Dzień 73 : Graffigny-Chemin → Montigny-le-Roy (28 km)

Rano znów pada... Tak nam tu dobrze w tym przyjaznym gite. Niestety niebo zasnute chmurami nie zwiastuje na razie poprawy pogody. Trzeba wyjść, znów trochę wbrew sobie. Deszcz, deszcz, deszcz... kiedy to się skończy? 


Zadziwiają nas tutejsze, francuskie krowy. Kolejny już dzień obserwujemy ich dziwne zachowanie, skądinąd trochę dla nas dziwne. Mianowicie, kiedy przechodzimy obok pastwisk, wszystkie krowy, widząc nas, natychmiast pędem przybiegają i ustawiają się wzdłuż ogrodzenia… Fajnie to wygląda, choć zrozumieć tego nie potrafimy.


Potem nawet na trochę przestało padać. Ale ok. południa złapała nas taaaka zlewa... Ogromny deszcz, potężny wiatr, chwilami aż zatykający płuca, szarpiący peleryny na wszystkie możliwe strony... I my w pośrodku tego wszystkiego, na otwartym terenie. Nawet nie miałyśmy możliwości ucieczki i schronienia się gdziekolwiek...
Można sobie wyobrazić jak później wyglądałyśmy i jak się czułyśmy... Kosmos jakiś…
I szłyśmy tak dalej w przemoczonych spodniach, w buciorach z których niemalże wylewała się woda. Byleby tylko wreszcie dojść, znaleźć nocleg, wysuszyć się i ogrzać. Ale i to w dniu dzisiejszym okazało się nie lada wyzwaniem.

W Montigny-le-Roi najpierw poszłyśmy do „mairie”. Ale pracująca tam pani tym razem nie była zbyt skora do pomocy. Pieczątki owszem nam przystawiła, ale spać możemy w hotelu albo na campingu, o innych możliwościach nie wiedziała, albo nie chciała wiedzieć.
Poszłyśmy więc na camping zorientować się co i jak, bo a nuż może wynajmują jakieś kampery, przyczepy czy coś. Niestety, camping tylko dla namiotów albo przyjezdnych kamperów. Ale jak tu spać w namiocie przy takiej pogodzie? A zresztą tylko ja mam namiot, Agnieszka nie... Prosiłyśmy więc pana, by pozwolił nam przenocować na podłodze w biurze campingu, ale nie było takiej możliwości.

Poszłyśmy więc dalej, pytałyśmy w sklepie, w piekarni, nikt nic nie wie o możliwościach noclegu. Pani na poczcie co prawda podała nam adres pana wynajmującego pokoje, ale na miejscu okazało się, że to już nieaktualne. No to idziemy do kościoła. Ale tam też nie było żadnych przydatnych nam informacji... a księdza ani w ogóle ludzi, ani widu ani słychu…

Strach i coraz większy niepokój zaczął zaglądać nam w oczy i  w serca. Akurat w tym momencie dostałam smsa od Ani z pytaniem co u nas. Pożaliłam się więc, że dziś jest naprawdę trudny dzień i w odpowiedzi otrzymałam tylko jedno zdanie: „Jezu, ufam Tobie”.
Czyż to nie jest myśl przewodnia mojej pielgrzymki? Czegóż więc się lękam? Czemu nie zaufam wbrew trudnościom?
Jak dobrze, że Ania przypomniała mi w trudnym momencie to znamienne zawołanie. Jak to dobrze, że Pan Bóg posługuje się ludźmi, by sprowadzić człowieka na właściwe tory i przypomnieć o tym co najważniejsze. Trzeba zaufać wbrew ludzkim obawom...

Ale my też musimy zrobić wszystko co w naszej mocy, ufać przede wszystkim, ale nie „siedzieć z założonymi rękami”. Cóż nam pozostało, chyba tylko wyjść na ulicę i pytać ludzi... i ufać, że Bóg jest ponad tym wszystkim...
Pierwsza spotkana pani zadzwoniła do „mairie” w naszej sprawie, nawet mieli nam użyczyć drugi namiot i nie pobierać opłaty za camping (choć przecież nie o to nam chodziło). Jest zimno, mokro, zaraz znów będzie padać, rozsądek podpowiada że spanie w namiocie gdy jesteśmy tak zziębnięte i przemoczone to już naprawdę ostateczność. Szukamy więc dalej...

Przy garażu na jednej z posesji pan odkurza tapicerkę w samochodzie. Pytamy... Odsyła nas do księdza. Wielkie zdziwienie – jak to, to jest tu plebania? Okazuje się, że jest, tylko inaczej niż w Polsce, w innej części miasteczka, sporo oddalona od kościoła. Pan pokazuje nam gdzie iść...
Na miejscu niestety nikogo nie ma, plebania jest zamknięta... Boże, ufamy, ufamy, tylko i aż tyle...

I wtedy nadjechał ten pan z garażu. Aaa, zamknięte, no to nie ma sprawy, już dzwoni do księdza... Dzwoni, załatwia, że ktoś, coś... Znów rozumiemy tylko tyle, że mamy czekać, że będzie dobrze. Niebawem przyjeżdża jeszcze jeden pan, a potem jeszcze jeden, który otworzył nam salkę parafialną. Żaden z nich oczywiście nie mówi po angielsku... ale to nie jest przeszkodą, ludzka wrażliwość jest ponad brakami w mowie. Wybuchamy szczerą radością, a panowie są szczęśliwi razem z nami, zwłaszcza „nasz” pan z garażu przeogromnie cieszy się naszą radością :)

Jak dobrze jest w końcu znaleźć się pod dachem, zdjąć przemoczone buciory, mieć świadomość bezpiecznego i suchego noclegu i możliwości jakiegokolwiek ogrzania się... Nic więcej już nie było nam potrzeba. Ale Pan Bóg dał nam oczywiście jeszcze o wiele więcej :)
Wkrótce przyjechał proboszcz. Ksiądz Dominik to człowiek o złotym sercu. Kilka razy dopytuje czego nam potrzeba. Nieśmiało wspominam o prysznicu... To jest wielkie marzenie, gdy ciało przemoczone i zziębnięte… Nie ma sprawy, ksiądz udostępnia nam swoją łazienkę i nawet daje świeże ręczniki, byśmy nie musiały moczyć swoich.
Udostępnia nam czajnik, przynosi gazety do przemoczonych butów i koce. Podłącza nam też ogrzewanie, byśmy mogły wszystko wysuszyć. Więcej nawet – pyta gdzie idziemy jutro i załatwia nam nocleg. Cóż za wspaniały człowiek :)
I tak zakończył się kolejny dzień, w którym początkowo nie miałyśmy nic i żadnych perspektyw na nocleg, a potem nawet o wiele więcej niż prosiłyśmy... Przecież „Jezu ufam Tobie"!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz