Rano znów pada... Tak
nam tu dobrze w tym przyjaznym gite. Niestety niebo zasnute chmurami nie
zwiastuje na razie poprawy pogody. Trzeba wyjść, znów trochę wbrew sobie.
Deszcz, deszcz, deszcz... kiedy to się skończy?
Zadziwiają nas
tutejsze, francuskie krowy. Kolejny już dzień obserwujemy ich dziwne
zachowanie, skądinąd trochę dla nas dziwne. Mianowicie, kiedy przechodzimy obok
pastwisk, wszystkie krowy, widząc nas, natychmiast pędem przybiegają i
ustawiają się wzdłuż ogrodzenia… Fajnie to wygląda, choć zrozumieć tego nie
potrafimy.
Potem nawet na trochę
przestało padać. Ale ok. południa złapała nas taaaka zlewa... Ogromny deszcz,
potężny wiatr, chwilami aż zatykający płuca, szarpiący peleryny na wszystkie
możliwe strony... I my w pośrodku tego wszystkiego, na otwartym terenie. Nawet nie miałyśmy
możliwości ucieczki i schronienia się gdziekolwiek...
Można sobie wyobrazić
jak później wyglądałyśmy i jak się czułyśmy... Kosmos jakiś…
I szłyśmy tak dalej w
przemoczonych spodniach, w buciorach z których niemalże wylewała się woda.
Byleby tylko wreszcie dojść, znaleźć nocleg, wysuszyć się i ogrzać. Ale i to w
dniu dzisiejszym okazało się nie lada wyzwaniem.
W Montigny-le-Roi najpierw poszłyśmy do „mairie”. Ale pracująca tam pani tym razem nie
była zbyt skora do pomocy. Pieczątki owszem nam przystawiła, ale spać możemy w
hotelu albo na campingu, o innych możliwościach nie wiedziała, albo nie chciała
wiedzieć.
Poszłyśmy więc na
camping zorientować się co i jak, bo a nuż może wynajmują jakieś kampery, przyczepy czy
coś. Niestety, camping tylko dla namiotów albo przyjezdnych kamperów. Ale jak
tu spać w namiocie przy takiej pogodzie? A zresztą tylko ja mam namiot,
Agnieszka nie... Prosiłyśmy więc pana, by pozwolił nam przenocować na podłodze
w biurze campingu, ale nie było takiej możliwości.
Poszłyśmy więc dalej,
pytałyśmy w sklepie, w piekarni, nikt nic nie wie o możliwościach noclegu. Pani
na poczcie co prawda podała nam adres pana wynajmującego pokoje, ale na miejscu
okazało się, że to już nieaktualne. No to idziemy do kościoła. Ale tam też nie
było żadnych przydatnych nam informacji... a księdza ani w ogóle ludzi, ani
widu ani słychu…
Strach i coraz większy
niepokój zaczął zaglądać nam w oczy i w
serca. Akurat w tym momencie dostałam smsa od Ani z pytaniem co u nas.
Pożaliłam się więc, że dziś jest naprawdę trudny dzień i w odpowiedzi
otrzymałam tylko jedno zdanie: „Jezu, ufam Tobie”.
Czyż to nie jest myśl
przewodnia mojej pielgrzymki? Czegóż więc się lękam? Czemu nie zaufam wbrew
trudnościom?
Jak dobrze, że Ania
przypomniała mi w trudnym momencie to znamienne zawołanie. Jak to dobrze, że
Pan Bóg posługuje się ludźmi, by sprowadzić człowieka na właściwe tory i
przypomnieć o tym co najważniejsze. Trzeba zaufać wbrew ludzkim obawom...
Ale my też musimy
zrobić wszystko co w naszej mocy, ufać przede wszystkim, ale nie „siedzieć z
założonymi rękami”. Cóż nam pozostało, chyba tylko wyjść na ulicę i pytać
ludzi... i ufać, że Bóg jest ponad tym wszystkim...
Pierwsza spotkana pani zadzwoniła
do „mairie” w naszej sprawie, nawet mieli nam użyczyć drugi namiot i nie
pobierać opłaty za camping (choć przecież nie o to nam chodziło). Jest zimno,
mokro, zaraz znów będzie padać, rozsądek podpowiada że spanie w namiocie gdy
jesteśmy tak zziębnięte i przemoczone to już naprawdę ostateczność. Szukamy więc
dalej...
Przy garażu na jednej z posesji pan
odkurza tapicerkę w samochodzie. Pytamy... Odsyła nas do księdza. Wielkie zdziwienie
– jak to, to jest tu plebania? Okazuje się, że jest, tylko inaczej niż w
Polsce, w innej części miasteczka, sporo oddalona od kościoła. Pan pokazuje nam
gdzie iść...
Na miejscu niestety
nikogo nie ma, plebania jest zamknięta... Boże, ufamy, ufamy, tylko i aż tyle...
I wtedy nadjechał ten
pan z garażu. Aaa, zamknięte, no to nie ma sprawy, już dzwoni do księdza... Dzwoni,
załatwia, że ktoś, coś... Znów rozumiemy tylko tyle, że mamy czekać, że będzie
dobrze. Niebawem przyjeżdża jeszcze jeden pan, a potem jeszcze jeden, który
otworzył nam salkę parafialną. Żaden z nich oczywiście nie mówi po angielsku...
ale to nie jest przeszkodą, ludzka wrażliwość jest ponad brakami w mowie.
Wybuchamy szczerą radością, a panowie są szczęśliwi razem z nami, zwłaszcza
„nasz” pan z garażu przeogromnie cieszy się naszą radością :)
Jak dobrze jest w końcu
znaleźć się pod dachem, zdjąć przemoczone buciory, mieć świadomość bezpiecznego
i suchego noclegu i możliwości jakiegokolwiek ogrzania się... Nic więcej już nie
było nam potrzeba. Ale Pan Bóg dał nam oczywiście jeszcze o wiele więcej :)
Wkrótce przyjechał
proboszcz. Ksiądz Dominik to człowiek o złotym sercu. Kilka razy dopytuje czego
nam potrzeba. Nieśmiało wspominam o prysznicu... To jest wielkie marzenie, gdy
ciało przemoczone i zziębnięte… Nie ma sprawy, ksiądz udostępnia nam swoją
łazienkę i nawet daje świeże ręczniki, byśmy nie musiały moczyć swoich.
Udostępnia nam czajnik, przynosi gazety do
przemoczonych butów i koce. Podłącza nam też ogrzewanie, byśmy
mogły wszystko wysuszyć. Więcej nawet – pyta gdzie idziemy jutro i załatwia nam
nocleg. Cóż za wspaniały człowiek :)
I tak zakończył się
kolejny dzień, w którym początkowo nie miałyśmy nic i żadnych perspektyw na
nocleg, a potem nawet o wiele więcej niż prosiłyśmy... Przecież „Jezu ufam
Tobie"!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz