Dzień 66 : Kédange-sur-Canner → Metz (34 km)

Wyruszamy rano serdecznie wyściskane przez Madame Loriette. Na szlaku witamy się z wędrującym coraz wyżej po niebie słońcem. Jest bardzo duszno, po wczorajszej wieczornej burzy wszystko paruje…


Gdzieniegdzie towarzyszą nam maki…


Wokół nas wzniesienia, a przed nami dziś całkiem ładny dystans. Przy tej dusznej pogodzie może być ciężko. Zobaczymy… Na razie z lubością zanurzam się we wspaniały świat łąk i cudnych soczyście zielonych pól wzrastającego zboża…


Co jakiś czas pojawiają się jakubowe muszle i ukochane biało-czerwone barwy.


W jakiejś miejscowości napotykamy grotę Matki Bożej zbudowaną na wzór groty w Lourdes. To dla mnie przypomnienie… bo choć wędruję z Polski do Santiago, to właśnie tutaj we Francji, w tym kraju pielgrzymuję przede wszystkim do Matki Bożej w Lourdes… Ale aby tam dojść muszę poczekać pewnie jeszcze ok. półtora miesiąca. 

„Po drabinie z drzew, drogą co się w słońcu mieni,
Z pól rozgrzanych w cień, aż za siódmą górę niesie mnie wiatr (…)
Gubię w tyle czas, toczę myśli swe po ziemi,
Widzę w dali blask, dziś już dobrze wiem, że tam jest mój dom (…)
Idę Mario do Ciebie, biegnę do Twoich stóp…”
Silence „Idę do Ciebie”



W czasie marszu przez jakąś łąkę, Agnieszkę ugryzł kleszcz. Usiadłyśmy w najbliższym możliwym miejscu, apteczka, „operacja”… Ale dokonywanie takich czynności w zmęczeniu, duchocie, stresie i nerwach z powodu kleszcza, chyba nie jest wskazane, bo… nie udało się. Na nieszczęście przy jego wyciąganiu, jakaś część urwała się i została w ciele, więc prawdopodobnie będzie trzeba iść do lekarza.

Dziś miałyśmy powtórkę z rozrywki – w dzień baaardzo duszno, a po południu burza. Na szczęście dogoniła nas dopiero w Metz, a porządny deszcz spadł gdy byłyśmy w kościele. Ponownie więc wyszłyśmy cało, sucho i bezpiecznie z zawirowań pogodowych.

W informacji turystycznej w Metz miałyśmy nadzieję uzyskać nieco potrzebnych nam informacji, ale pracująca tam pani nie była zbyt miła. Być może po całym dniu drogi nie wyglądałyśmy i nie pachniałyśmy najlepiej... i czułyśmy się tu trochę jak nieproszeni goście, intruzy jakieś :)

W Metz w końcu kupiłam francuski starter telefoniczny, z uruchomieniem którego było potem sporo problemu. Już nie poszło tak łatwo jak w Niemczech, gdzie wystarczyło zadzwonić pod wskazany numer, podać garstkę informacji (na dodatek po polsku) i już było załatwione. Tutaj natomiast, zanim zacznie się korzystać z takiego numeru „na kartę”, najpierw trzeba zarejestrować tę kartę na stronie operatora. Skoro nie mam internetu, to jak mam wejść na potrzebną stronę? Na szczęście z pomocą przyszła mi koleżanka, której telefonicznie podałam wszystkie niezbędne informacje i która w Polsce, po francusku! uruchomiła ten starter. Uff…

Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, po wieczornej Mszy Świętej zajął się nami ks. Wiesław, który mieszka w Metz od kilkunastu lat. Udostępnił nam salkę parafialną, swoją łazienkę i kuchnię, poczęstował pysznymi krokietami. Niesamowicie życzliwy kapłan.
Wieczorem trwało spotkanie rady parafialnej, po którym zostałyśmy zaproszone na ciasto i rozmowę z Polakami. Mili, uprzejmi ludzie, ale obydwie odniosłyśmy wrażenie jakiegoś dystansu i rezerwy z ich strony. A może tylko tak nam się wydawało :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz