Wyruszamy rano serdecznie wyściskane przez
Madame Loriette. Na szlaku witamy się z wędrującym coraz wyżej po niebie
słońcem. Jest bardzo duszno, po wczorajszej wieczornej burzy wszystko paruje…
Wokół nas wzniesienia, a przed nami
dziś całkiem ładny dystans. Przy tej dusznej pogodzie może być ciężko. Zobaczymy…
Na razie z lubością zanurzam się we wspaniały świat łąk i cudnych soczyście
zielonych pól wzrastającego zboża…
W jakiejś miejscowości napotykamy grotę
Matki Bożej zbudowaną na wzór groty w Lourdes. To dla mnie przypomnienie… bo
choć wędruję z Polski do Santiago, to właśnie tutaj we Francji, w tym kraju
pielgrzymuję przede wszystkim do Matki Bożej w Lourdes… Ale aby tam dojść
muszę poczekać pewnie jeszcze ok. półtora miesiąca.
„Po drabinie z drzew, drogą co się w słońcu mieni,
Z pól rozgrzanych w cień, aż za siódmą górę niesie mnie wiatr (…)
Gubię w tyle czas, toczę myśli swe po ziemi,
Widzę w dali blask, dziś już dobrze wiem, że tam jest mój dom (…)
Idę Mario do Ciebie, biegnę do Twoich stóp…”
Silence „Idę do Ciebie”
W czasie marszu przez jakąś łąkę, Agnieszkę
ugryzł kleszcz. Usiadłyśmy w najbliższym możliwym miejscu, apteczka, „operacja”…
Ale dokonywanie takich czynności w zmęczeniu, duchocie, stresie i nerwach z
powodu kleszcza, chyba nie jest wskazane, bo… nie udało się. Na nieszczęście
przy jego wyciąganiu, jakaś część urwała się i została w ciele, więc prawdopodobnie
będzie trzeba iść do lekarza.
Dziś miałyśmy powtórkę z rozrywki – w
dzień baaardzo duszno, a po południu burza. Na szczęście dogoniła nas dopiero w
Metz, a porządny deszcz spadł gdy byłyśmy w kościele. Ponownie więc wyszłyśmy
cało, sucho i bezpiecznie z zawirowań pogodowych.
W informacji turystycznej w Metz miałyśmy nadzieję uzyskać nieco potrzebnych nam informacji, ale pracująca tam pani nie
była zbyt miła. Być może po całym dniu drogi nie wyglądałyśmy i nie
pachniałyśmy najlepiej... i czułyśmy się tu trochę jak nieproszeni goście,
intruzy jakieś :)
W Metz w końcu kupiłam francuski starter
telefoniczny, z uruchomieniem którego było potem sporo problemu. Już nie poszło
tak łatwo jak w Niemczech, gdzie wystarczyło zadzwonić pod wskazany numer, podać garstkę informacji (na dodatek po polsku) i już było załatwione. Tutaj natomiast, zanim zacznie się korzystać z takiego numeru
„na kartę”, najpierw trzeba zarejestrować tę kartę na stronie operatora. Skoro
nie mam internetu, to jak mam wejść na potrzebną stronę? Na szczęście z pomocą
przyszła mi koleżanka, której telefonicznie podałam wszystkie niezbędne
informacje i która w Polsce, po francusku! uruchomiła ten starter. Uff…
Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, po
wieczornej Mszy Świętej zajął się nami ks. Wiesław, który mieszka w Metz od
kilkunastu lat. Udostępnił nam salkę parafialną, swoją łazienkę i kuchnię,
poczęstował pysznymi krokietami. Niesamowicie życzliwy kapłan.
Wieczorem trwało spotkanie rady
parafialnej, po którym zostałyśmy zaproszone na ciasto i rozmowę z Polakami.
Mili, uprzejmi ludzie, ale obydwie odniosłyśmy wrażenie jakiegoś dystansu i
rezerwy z ich strony. A może tylko tak nam się wydawało :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz