Rano znów pada... Przeczekujemy więc i
wyruszamy w drogę względnie suche. Następny poryw deszczu jest w trakcie naszego
pierwszego postoju. Odpoczywamy sobie w pięknie przygotowanym dla pielgrzymów
miejscu (nareszcie się takie znalazło!), zabudowany i zadaszony kącik, stół,
wygodna ławka... A niech sobie pada, przynajmniej mam okazję do kilkuminutowej
drzemki.
![]() |
"Duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe" |
Po pół godzinie po deszczu nie ma śladu,
możemy iść dalej. Do końca dnia pogoda była zmienna, mocny wiatr nawiewał
ciemne chmury, potem je rozpędzał, by mogło ogrzać nas słońce i tak na zmianę.
Na szczęście dziś już nie zmokłyśmy. I bardzo dobrze, bo po wczorajszym hardcorze
to byłoby już chyba za wiele.
W ciągu dnia w jakiejś miejscowości szukamy
miejsca na odpoczynek. Rozglądamy się za przystankiem, ale nic z tego,
natomiast wpada nam w oko ławeczka przed jednym z domów. Zmierzamy więc w jej
kierunku, a gdy już chcemy się na niej rozgościć, obok otwiera się okno.
Przedstawiamy się panu, pytamy czy możemy odpocząć – ależ oczywiście, że tak...
Za panem wygląda zaciekawiona pani. Śmiesznie trochę, bo państwo sprawiają
wrażenie jakby niedawno wstali, są w szlafrokach (a była godz.11) i chyba właśnie jedzą śniadanie, w
czym zapewne nieco przeszkodziłyśmy ;)
Pytają czy chcemy coś do picia, a może
napiłybyśmy się kawy... Ooo tak, dwa razy nie trzeba nas zachęcać, kawę
wypijemy z istną przyjemnością :) Podają nam filiżanki, a do tego jeszcze po
batoniku, co zresztą widać na załączonym zdjęciu. I w ogóle są pod wielkim
wrażeniem, że idziemy aż z Polski. A wszystko oczywiście odbywa się z ich
strony po francusku, a z naszej po angielsku. Czyli jak się chce dogadać to
można? Można :)
Po raz kolejny doświadczam, że
nieznajomość języka nie jest przeszkodą. Owszem, może nie da się toczyć zażartych
dyskusji, ale porozumieć się można, wystarczy tylko otwarte serce…
Dać pielgrzymowi kubek gorącej kawy – niby
mały, a przecież jednocześnie jakże wielki gest. Niesamowite to wszystko... Wyjrzeć
przez okno, dostrzec człowieka, poczęstować tym co w danej chwili mam… W
głowach nam się nie mieszczą te wszystkie małe-wielkie cuda, których
doświadczamy, bo rozumem tego ogarnąć nie sposób... Z sercami przepełnionymi
wdzięcznością wyruszamy dalej.
Przechodzimy mostem na drugi brzeg jeziora Lac de Charmes.
Gdyby było ciepło i słonecznie, piasek na plaży z pewnością zachęcałby do chwili
relaksu. Jednak nie dziś... nie skorzystamy z takiego rarytasu, jest za zimno a
i piasek mokry po ostatnich deszczach…
Wiatr wciąż toczy bój z upartymi ciemnymi chmurami, raz po raz odsłaniając nam skrawki niebieskiego nieba.
Zmierzamy do Langres. Miasto widzimy już z daleka, jest położone
na górze, czeka nas więc jeszcze trochę wysiłku i podejście do góry...
![]() |
Langres |
Idziemy pod adres, który wczoraj wskazał
nam ksiądz Dominik. Dzięki niemu i temu, że zaanonsował nas w Langres, szłyśmy dziś spokojnie i "na pewniaka" bez zastanawiania się i bez obaw o nocleg.
Tablica przy bramie informuje, że tutaj spotykają się dwie
wielkie pątnicze drogi: Via Francigena (szlak wiodący z Canterbury w Anglii do Rzymu, do
grobu w. Piotra) oraz Szlak Camino de Santiago do grobu św. Jakuba.
Rzym… Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu?
No nie wiem, moje drogi na razie prowadzą mnie do Santiago :)
Przy tutejszej parafii i katedrze jest
malutkie dwuosobowe schronisko, szybko załatwiamy formalności i możemy
się rozgościć. Mamy więc dach nad głową, łóżko i możliwość odpoczynku.
Z moją nogą jest coraz gorzej… ledwie dowlokłam
się dziś do Langres. Bardzo spowalniam nasz marsz, niemalże każdy krok okupując
bólem. Nie mówiąc już o tym, jak irytująca jest konieczność baczenia na każdy
krok, na to, by zbytnio nie urazić obolałej nogi. Gdy droga jest prosta, to
jeszcze idzie jakoś wytrzymać, ale gdy tylko pojawia się jakaś nierówność,
kamień czy polna droga, ooo to wtedy z bólu już niemalże widzę gwiazdki. A i
napięte w nienaturalny sposób mięśnie szybko też dają znać o sobie. Że też taka
głupia kurzajka potrafi człowiekowi tak dokuczyć… Niestety jest umiejscowiona
tak niefortunnie, że przy każdym kroku jest uciskana, co wwierca się bólem w
całe moje jestestwo…
Tak nie może dłużej trwać, po prostu tego
nie wytrzymam. Coraz bardziej ciąży nade mną wizja powrotu do domu…
Nie wiem już co mnie boli, czy kurzajka
sama w sobie, czy też spalone od tego specyfiku tkanki wokół niej, a może i
jedno i drugie… Stawiam więc wszystko na jedną kartę i przeprowadzam małą
„chirurgiczną” operację, delikatnie i najostrożniej jak potrafię. Mamy
nożyczki, cążki, coś do zdezynfekowania, dłużej już nie wytrzymam więc wóz albo
przewóz… Wiem, że to nie są idealne warunki do takich zabiegów i nawet nie wiem
czy w ogóle powinnam to robić, ale nie mam wyjścia. Albo to nieco pomoże, albo będę
musiała wrócić do Polski…
Nie jestem w stanie nic obiecywać
Agnieszce, nic planować na żaden kolejny dzień. Wszystko trwa w zawieszeniu… To
też jest ogromna lekcja dla mnie, taka bezradność i totalna przeszywająca mnie niepewność co
będzie dalej…
A jeśli naprawdę przyjdzie mi wrócić do
domu? Jakiż to wielki żal będzie… Czy naprawdę ma mnie pokonać taka głupia sprawa? Jak bardzo rozdziera się serce w tej niepewności… I tylko proszę
Boga, aby pozwolił mi iść dalej…
Widzę, że nasze drogi już się rozeszły. Śledzimy na mapie i porównujemy - my pojedziemy bardziej na zachód. Z niecierpliwością czekam na każdy następny odcinek, zwłaszcza gdy zostawiasz czytelnika w takiej niepewności... Pozdrawiam niedzielnie.
OdpowiedzUsuńJa podążyłam bardziej na południe... ale może nasze drogi jeszcze się zetkną, np. w SJPDP?
UsuńWiem, wiem, że pozostawiam Was w niepewności, ale to są wspomnienia z drogi, z tego co wtedy się działo, co wówczas czułam i myślałam.
Dzięki za czekanie na każdy kolejny odcinek, to mobilizuje :)
Pozdrowienia.