Picos de Europa - Ruta de la Reconquista

Picos de Europa to moje kolejne marzenie, które właśnie się spełnia.

Etap 0: Potes – Espinama (autobusem) 

No to dzisiaj dzień odpoczynku 😊 Rano nad miastem wiszą ciężkie chmury, a szczyty skąpane są w gęste mgle. Żegnamy się z Belen, zakończyła Camino Lebaniego i wraca już do domu. Jak to się pięknie dzieje, że na każdym Camino spotykam jakiegoś "anioła" o otwartym sercu i ogromnej życzliwości. Fajnie było wyskoczyć razem na piwo i toczyć chwilami poważne rozmowy o naszym kobiecym życiu. Rozmowy, momentami przy wspomaganiu się translatorem, co z kolei chwilami prowadzi do dziwnych tłumaczeń i zabawnych sytuacji. Więc i ubaw niezły miałyśmy. Tak naprawdę bardzo miła jest świadomość, że jeśli będę miała problemy w drodze, to mogę pisać, dzwonić, a Belen przetłumaczy, zadzwoni gdzie trzeba, uzyska potrzebne mi informacje. Anioły o ludzkich twarzach... Albergue w Potes musiałam opuścić przed 10. Fajnie jest nie spieszyć się, usiąść spokojnie w barze i długo delektować się cafe con leche, obserwując jak miasteczko nabiera codziennego rytmu życia. 


Przed południem wypogodziło się na tyle, by z przyjemnością posiedzieć na placu przed kościołem. O 12 niedzielna Msza Święta, a godzinę później ruszałam już autobusem do Espinamy.


Albergue Briz w Espinama jest bardzo przyjazne, czyściutkie i po prostu miło tu być 😃 choć cena zdecydowanie bardziej turystyczna niż pielgrzymkowa. Jest nas dziś kilka osób (jak na razie), cicho, kameralnie, przyjaźnie.  

Dziś jest dla mnie szczególny dzień. Dokładnie 3 lata temu stanęłam przed św. Jakubem w Santiago de Compostela po 145 dniach pielgrzymowania. Zawsze z sentymentem wspominam ten dzień. I z reguły zawsze w taką moją kolejną małą rocznicę też jestem w drodze 😁 I tak naprawdę wcale nie ważne, że fizycznie dzisiaj nie szłam, bo przecież jestem tutaj, na tym pięknym szlaku, tu i teraz... I nawet odpoczynki, te nie zaplanowane pauzy, też są potrzebne, też są po coś...

"El Camino es la meta"... przecież mam taką opaskę na ręce! Tak... Droga jest celem... i to wszystko co nas na niej spotyka, co pozwala spojrzeć głębiej, przeżywać goręcej, doceniać bardziej... Nawet jeśli co nieco nie idzie po naszej myśli 😀 Droga ze wszystkimi jej niespodziankami, z całym jej pięknem, ale i ze wszystkimi trudnościami jakie przychodzi nam pokonywać. Droga... Życie... Droga dana nam, jedyna, wyjątkowa. Uwielbiam tę Drogę, niepowtarzalny dar na każdą kolejną chwilę życia... 

 

 

 

 Etap1: Espinama – Fuente De – Sotres 4 km + 14 km 

Picos de Europa! Hurraa! Ale od początku. Wczoraj wieczorem rozszalała się ogromna burza. W nocy też padało. To nie wróżyło nic dobrego, spodziewałam się dziś jeśli nie deszczu, to co najmniej ograniczonej widoczności. Pierwsze co robię po przebudzeniu to zrywam się do okna. Nie pada. Ba, nawet szczyt, który mam za oknem wcale nie tonie we mgle. Hurra! Śniadanie w albergue jest bardzo dobre. Teoretycznie jest o 8, ale wczoraj już zapytałam o możliwość zjedzenia wcześniej. To nie było żadnym problemem. O to samo poprosił Daniel, który dalej podąża szlakiem Camino Vadiniense. Po 7 czeka już na nas pyszne śniadanko. 

Do Fuente De docieram stopem (właściwie nie jestem pewna czy będzie poranny autobus). Tutaj muszę nieco poczekać, bo górska kolejka kursuje dopiero od 9. Patrzę na piętrzące się przede mną skalne olbrzymy, na te góry, w które zanurzę się już za chwilę... i serce drży z przejęcia i podekscytowania 😊


Ludzi przybywa i choć daleko tu szukać długiej kolejki jak pod naszym Kasprowym, to i tak widać, że to popularne miejsce. A wagoniki kursują zdecydowanie szybciej niż u nas ;) Osobliwe to wrażenie przemieszczać się wagonikiem zawieszonym na długiej linie, bez żadnego słupa po drodze. Po kilku minutach jestem już na szczycie i otwieram buzię z zachwytu. 


Serce wali z przejęcia, co krok to nowy zachwyt, nowe westchnienie, nowa radość... Chwilami mam wrażenie, że to wszystko nie zmieści mi się w sercu, a to przecież dopiero początek tej cudownej wędrówki przez przepiękne Picos de Europa.



Na szczycie spotyka mnie niespodzianka, bo słyszę "dzień dobry". O tak, polska naszywka na plecaku robi dobrą robotę. Fajnie jest spotkać Polaka. Cykamy sobie pamiątkowe zdjęcie i w drogę! Wędrujemy razem niezbyt długo, mój towarzysz odbija na Uriellu, a ja podążam w stronę Sotres. Ale za kilka dni chyba znowu się spotkamy. 


Tymczasem wędruję dalej, tym razem w towarzystwie miłego Portugalczyka, którego poznałam na dole czekając na zakup biletu. Mario jest muzykiem, trochę rozmawiamy, ale najczęściej słychać: łał, beautiful, zobacz, itd. Ale to jest ekstra, że dorośli ludzie potrafią jak dzieci cieszyć się pięknem otaczającego świata. Bo tu jest po prostu pięknie, jest fantastycznie 😁



Przy Alvia mój wesoły kompan zostaje, będzie już wracał do góry, a ja idę dalej przed siebie. Zanurzam się w ciszy tego miejsca, w majestacie tych cudownych gór. I cała staję się Radością... Przysiąść na kamieniu, kontamplować, zachwycać się... Jak piękny jest świat! Nogi same mnie niosą, ale wcale się nie spieszę. Wręcz przeciwnie, idę powoli, przystaję, napawam się tym pięknem... Chłonę otaczającą mnie rzeczywistość całą sobą, a każdy krok staje się swoistym dziękczynieniem i pochwałą dzieła Stworzenia... 


 

Nie da się opisać co człowiek czuje w takim miejscu, nie da się opowiedzieć tych porywów serca... Są rzeczy niemożliwe do ubrania w słowa, niedopowiedziane, to trzeba przeżyć 😊  

Gdy docieram do połączenia szlaków (mojego) z Ruta de la Reconquista, postanawiam odbić w prawo i niejako cofnąć się nieco w stronę Espinama, by dojść do Ermita de la Virgen de la Salud. Przyjemne 15 minut w jedną stronę, ale naprawdę warto przejść i chwilę się tu zatrzymać. Niesamowite miejsce... 



Mały kościółek w sercu tych cudownych gór, pośród wyniosłych, majestatycznych szczytów... Szkoda, że był zamknięty. Wracam z powrotem do miejsca połączenia szlaków i spokojnie wędruję dalej...






Zmierzam do Sotres, położonego wysoko wśród skał. Wiadomo więc, że na koniec dnia będzie pod górę. Ale to nic, przyjemna niedługa wędrówka do góry, a widoki wciąż przednie :)

 

Zatrzymałam się w Albergue Pene Castil. A tu niespodzianka - dwoje Austriaków, których poznałam kilka dni wcześniej podczas Camino Lebaniego. Są niesamowici i robią mega górskie trasy, szczerze podziwiam. Chciałabym zamieścić tu wszystkie zdjęcia z dzisiejszej wędówwki. Ale choćbym przesłała i tysiąc, to żadne zdjęcie nie potrafi oddać głębi tego piękna gór, które dziś mnie otaczało... Tu jest po prostu CUDOWNIE 😀 A wieczorem znów jest burza! 

 

 

 

Etap 2: Sotres – Bulnes ok. 16 km 

Śniadanie mamy dopiero o godz. 8. Niestety nie udało się poprosić właściciela albergue o możliwość zjedzenia wcześniej. Jakież jest nasze zdziwienie gdy grubo przed 8 widzimy grupę konsumującą swoje śniadanko. Austriacy, którym bardzo zależy na czasie (mają przed sobą bardzo długi i ciężki dzień) próbują się dowiedzieć dlaczego jest taka sytuacja i może jednak dałoby się ciut wcześniej. W odpowiedzi sypie się lawina, zdaje się, grubych słów. Może i dobrze, że nie zrozumieliśmy. Właściciel to dziwny człowiek i na tyle złośliwy, że spokojnie sprząta po tamtych, choć tak naprawdę mógłby już dać nam przygotowany z boku chleb i dżem. No ale cóż, dostajemy śniadanie punktualnie o 8. Austriacy są zniesmaczeni tym wszystkim, ja zresztą też. Szybko konsumujemy, żegnamy się i ruszamy w swoją stronę. Co tam gospodarz, przecież czeka nas ciąg dalszy cudownych Picos de Europa!

Za Sotres najpierw mocno w dół. Widzę wstęgę drogi wznoszącej się do góry i aż boję się co na to moje nogi. W końcu zaczynam podchodzenie do góry. Droga wznosi się coraz wyżej i wyżej, ale na tyle łagodnie, że nie jest to jakoś szczególnie uciążliwe. A może po prostu rano mam też więcej sił. W końcu docieram na miejsce gdzie droga się kończy i przez pastwiska zmierzam na przełęcz, gdzie nieśmiało obieram kierunek na Uriellu. W Refugio de la Tenerosa pytam, czy mogę zostawić plecak i wrócić po niego za kilka godzin. Tak sobie marzyłam, że jeśli zostawię tu ciężki bagaż, to może "na lekko" uda mi się podejść aż pod Uriellu. Ale niestety, plecaka zostawić nie mogę. Mam wrażenie, że tutaj w Picos jest trochę jak u nas w Zakopanem, gdzie życzliwość zamieniona zostaje na pogoń za "dudkami". Ale nic to. Przeliczam czas i kalkuluję. Wiem już, że z ciężkim plecakiem nie dam rady dojść pod samą ścianę Uriellu, a potem jeszcze wrócić i zejść do Bulnes. Ale to nic, pójdę ile będę mogła. Wyznaczam sobie godzinę do której będę szła do góry, a potem zawracam. Dziarsko ruszam przed siebie. Choć plecak jakoś zbytnio mi nie przeszkadza to nie oszukujmy się, na lekko byłoby zdecydowanie lżej. Pogoda jest zmienna, chmury to napływają to znów odsłaniają widoki. Jest pięknie 😀 Międzyczasie zza zbocza góry wygląda on - piękny, wyniosły, niesamowity Picu Uriellu. Widzę go przez chwilę... Zmierzam dalej. Szlak nie jest trudny, nie ma żadnych technicznych trudności, po prostu mozolne zdobywanie wysokości. Choć dziś nie jest gorąco, to droga z plecakiem pod górę robi swoje - powoli zamieniam się w jedną wielką kroplę potu sunącą po szlaku. Nieubłaganie zbliża się wyznaczona godzina powrotu. Za kolejnym skalnym zakrętem witają mnie tabuny chmur zasłaniających szczyty. Podświadomie czuję, że to właśnie on spowity chmurami... Długa jeszcze ścieżka prowadząca pod ścianę... No cóż, tutaj postanawiam nieco odpocząć, a potem powrót. Międzyczasie nieco się przejaśnia i mogę ujrzeć bielejące ściany Picu Uriellu, choć oczywiście cały się nie odsłonił. Pozostał wciąż tajemniczy, nieodkryty, piękny... Tak jak postanowiłam, po odpoczynku ruszam w drogę powrotną. Czy nie szkoda mi, że nie dotarłam aż do końca? Trochę na pewno tak. Ale spójrzmy z innej strony - cieszę się niezmiernie, że dotarłam aż tutaj i niejako jestem z siebie dumna, że prawie 3/4 drogi pod Picu przeszłam z moim tobołem na plecach 🙂A co się napatrzyłam po drodze i nawzdychłam z zachwytu... Ach... W drodze powrotnej wyjaśnia się też sprawa zaopatrzenia schroniska pod Picu. Prowiant i niezbędne rzeczy transportują... osły. Mamy bliskie spotkanie na dość wąskiej ścieżce 😉Prowadzący je pan każe stanąć mi od zewnętrznej strony ścieżki. Aha, akurat. Nie ma takiej opcji, jeszcze mnie osioł potrąci swoim bagażem i polecę w dół. Przutulam się więc mocno do skalnej ściany i na szczęście mijamy się bezpiecznie 😉 Wracam na przełęcz i zaczynam schodzenie do Bulnes. Początkowo przez pastwisko, potem wąską błotnistą ścieżką, która szybko staje się mocno zarośnięta, aż przez kamienistą, niekończącą się ścieżkę w dół. Droga, która na przełęczy miała wskazany czas 1:15 (ciekawe czy ktoś w tyle przeszedł), mi zajęła 2,5 godziny. Zejście jest naprawdę trudne, a kamienie często mokre i śliskie... Kolana bardzo dostają w kość na takiej drodze. Miałam wrażenie, że ten "koszmar" nie będzie miał końca. Ale na szczęście bezpiecznie dotarłam do Bulnes. W czasie złej pogody zdecydowanie odradzam tę drogę! Warto też mieć wgrany ślad trasy do nawigacji (offline, bo cały dzień nie ma zasięgu). Bulnes to urocza wioseczka położona w środku gór. Rzeczka, kilka barów, miejscowość w ciągu dnia tętni życiem tyrustów, a wieczorem staje się cichym miejscem, jakby trochę zapomnianym we wszechświecie. Uroczo tu jest 🙂 Normalnie rozpłynę się z zachwytu, kolejny dzień bajecznie bajeczny 😀 Etap 3: Bulnes – Cain de Valdeon 16 km Wyruszyłam przed 8. Rześki poranek zachęcał do marszu. Szybko minęłam stację kolejki, którą można dostać się z Bulnes do Poncebos i zanurzyłam się w piękny wąwóz. Górski szlak sprowadzał mnie w dół. Nie było zbyt trudno, choć oczywiście po deszczu nie chciałabym tędy iść. Dziś jednak buty doskonale trzymały się skały i kamieni. Cudowna droga w dół wąwozu, po obydwu stronach skaliste zbocza gór, cudowna cisza i tylko hen w dole płynący strumyk łagodnym szmerem akompaniujący mi w rytm marszu. Mmm, jakie widoki... Nadwyrężone wczoraj kolana trochę zaczęły się buntować pod koniec tej drogi i nawet ucieszyłam się gdy już zrobiło się płasko. Ba, jak tu się nie cieszyć, skoro za chwilę czekała mnie kolejna "gratka" tej wyprawy. Słońce zaczynało przypiekać coraz mocniej. Na szczęście miałam zapas wody i nie musiałam cofać się do Poncebos (warto pamiętać by tu ewentualnie uzupełnić zapasy, bo dalej przez długie kilometry nie ma źródełka, a idzie się w pełnym słońcu). Ruszyłam przed siebie. Najpierw trochę do góry, a potem właściwie już płasko... Ruta del Cares. Kolejna perełka na mojej drodze. Cudowne miejsce 😀 Ach, jakże opowiedzieć jak pięknie tu jest... No nie da się po prostu... Niesamowite jest wrażenie gdy idzie się ścieżką wykutą w zboczu góry, gdy po prawej stronie ma się kilkaset metrów skały strzelającej w niebo, a po lewej stronie ogromną przepaść... I te wspaniałe widoki... Niezapomniane odczucia towarzyszą też gdy trzeba przejść mostem zawieszonym nad przepaścią czy też tunele wykute w skale... Przepięknie tu jest i naprawdę mogę stwierdzić, że ostatnie trzy dni to najpiękniejsze miejsce w jakim byłam... 😀 Międzyczasie przyglądam się też ewentualnej drodze na jutro. Trzeba wrócić kilka km z Cain i odbić w lewo na Lagos Covadonga. Fatalnie wygląda ta droga, jak dla mnie to jest prawie pionowa ściana, choć ustawiony znak wyraźnie wskazuje, że tam trzeba iść. Czy tam naprawdę wiedzie szlak? Nie wiem jeszcze co zrobię jutro, bo i chciałabym iść i jednocześnie trochę się boję... Zobaczymy 😀 W Cain de Valdeon zatrzymałam się w Albergue El Diablo de la Pena. Bardzo miłe, przyjazne miejsce 🙂 Etap 4: Cain de Valdeon – Lagos de Covadonga 23 km Przeżyłam w etap z Cain do Lagos... 😁Ale było piekielnie ciężko. Wieczorem nie było netu, więc relacja dopiero dziś. Ale po kolei. Z Cain de Valdeon wyruszyłam tuż po 7, gdy tylko zaczęło się rozwidniać. Ruta del Cares wyglądała jakże inaczej niż poprzedniego dnia - tajemniczo, "złowrogo"... Pobliskie szczyty tonęły we mgle... Przez te kilka km do odbicia szlaku na Lagos wciąż zastanawiałam się co zrobić - iść przez góry czy nie iść. Pogoda taka niepewna, może się przetrze, a może nie, może wyżej wyjdę ponad poziom chmur a może wcale nie... Ale odpuścić tak od razu? Nawet nie spróbować? Później pewnie mocno bym żałowała. Więc spróbuję, zobaczymy, najwyżej zawrócę 😉 Na rozwidleniu szlaków chwila odpoczynku i hajda do góry. Moja góra tonie we mgle. Już pisałam, że wyglądała jak pionowa ściana, choć przecież zakosami jest poprowadzona ścieżka. Od samego początku jest bardzo ostro i mocno pod górę. Ścieżka jest dosyć zarośnięta, paprocie i zielsko conajmniej po kolana, wszystko z rana ociekające wodą, mokra ziemia i śliskie kamienie. Brr... Zbieram z zarośli tę wilgoć, która następnie ścieka mi po nogach, jakbym była po prysznicu. Po pół godzinie już chlupie mi w butach. Na dodatek wśród tych zarośli są jakieś kłujące, ostre "osty", które raz po raz próbują szarpać mi nogi. Hmm, teraz wyglądam całkiem zjawiskowo z podrapanymi łydkami, ale to nic, ranki się zagoją, a wspomnienia zostaną 🙂 Chwilami się przerzedza i gdy patrzę za siebie widzę jak gwałtownie zdobywam wysokość... Przy jaskini jestem grubo po ponad godzinie wspinaczki. Martwi mnie to, bo przecież gdzieś czytałam, że tu się idzie pół godziny. Wciąż zastanawiam się czy czasem nie zawrócić. Ale świadomość, że po tak stromej drodze musiałabym schodzić w dół, pcha mnie dalej do przodu... Przy Majada de Oston mam już dosyć. Gdy na chwilę się wypłaszczyło miałam nadzieję, że to już koniec podchodzenia. Nic bardziej mylnego. Widoczność kiepska, trudno ocenić ile jeszcze do góry. Di góry, chwila prostego i znów do góry. Gdy już osiągam wzniesienie, mam nadzieję że to koniec, a przede mną znów wyrasta kolejne... Mozół bez końca... Ścieżka nieskończoną ilość razy urywa się lub nagle niknie w skałkach... W pewnym momencie mam tak dosyć, że zaczynam zawracać. Ale po kilku krokach przychodzi opamiętanie. Taki kawał drogi już przeszłam (no dobrze, odstrasza mnie, że musiałabym schodzić po tej stromiźnie), szkoda teraz byłoby się poddać, przecież w końcu w którymś momencie musi być już lżej... Daję sobie jeszcze pół godziny... I w tym czasie następuje przełom, jalby już czuję że podchodzenie prawie się skończyło. Na dodatek przez chwilkę rozpogadza się, a nad głową ukazuje się odrobina niebieskiego nieba... To jak uśmiech niebios i motywacja "dasz radę". No więc idę dalej do przodu, oczywiście znów nic nie widać, oczywiście znów ścieżka się gubi... ale zawsze wtedy z pomocą przychodzi mi wgrany w nawigację ślad GPS szlaku (zdecydowanie odradzam wybierać się tu bez wgranego tracka drogi). Mgła staje się coraz gęstsza. I tylko słychać wokół dzwoneczki wszechobecnych krów. Kluczę w tej szarości, niejeden raz muszę zawracać. Zero widoczności i gdyby nie ten ślad GPS... możnaby tu zostać na zawsze. Cóż, gdyby nie ten track, na pewno nie weszłabym w góry przy takiej pogodzie... Powoli posuwam się jednak do przodu, schodzenie nie jest ostre i przy ładnej pogodzie byłoby z pewnością całkiem przyjemne. Gdy już jestem prawie na dole, przy Majada de Belbin, czuję jak bardzo jestem zmęczona. Stąd jeszcze ok. 2 km do Lagos. Wlokę się, ale teraz nie ma to już znaczenia, jest bezpiecznie. Mgła jest już tak gęsta, że można byłoby ją kroić. W końcu przy pomocy GPSa schodzę nad pierwsze jezioro Lago Ercina, żeby trochę doprowadzić się do porządku i umyć buty i łydki wymazane w błocie. A potem już do schroniska Refugio de la Vega de Enol. Schronisko, no cóż, nocleg na pewno nie warty swojej ceny. Ale że nie ma innych możliwości, to cóż zrobić. Otwarte od 18.30. Prąd i ciepła woda zależą od generatora i są dostępne tylko w godz. 19.30-22.30. Ale ponieważ urządzenie podgrzewające wodę wciąż nawala, to trzeba wziąć lodowaty prysznic... Ach cóż to był za dzień. Moja droga trwała dzisiaj 10 godzin. Ale jestem z siebie dumna i cieszę się, że nie odpuściłam, że dałam radę 🙂 Droga w ciszy i totalnej samotności... (przez cały dzień spotkałam tylko 1 człowieka). Droga pełna niepewności, chwilami może nawet lęku, droga pełna różnorakich wewnętrznych przeżyć. I choć nie było dziś widoków i pięknych krajobrazów (zapewne wspaniałych), to była to MOJA DROGA, ze wszystkim co mi niosła. Ktoś napisał w komentarzu pod wcześniejszym postem "jeśli przeżyjesz ten dzień - przeżyjesz wszystko". Nic dodać, nic ująć, właśnie tak 😀 Etap 5: Lagos de Covadonga – Covadonga – La Riera 12 km Dopiero rano mogłam przekonać się w jak cudownym miejscu jestem. Mgły ustąpiły i oczom ukazał się inny, wesoły, piękny świat 🙂 Po śniadaniu zmierzam na przystanek. Te 12 km do Covadonga przejadę autobusem, szlakiem ponoć nie jest rewelacyjnie, a wąską szosą pełną ostrych zakrętów niebezpiecznie. Zresztą chcę zdążyć na Mszę Świętą, więc nie ma nad czym deliberować, trzeba po prostu jechać. Covadonga... niezwykłe miejsce. Pięknie tu... Zdążyłam na Mszę Świętą w grocie Santa Cueva, potem spokojny czas by pobyć tu trochę... Nocleg mam zarezerwowany w albergue w La Riera. To ok. 3 kilometrowy spacerek z Covadonga, na szczęście wzdłuż drogi jest chodnik. A jutro podróż do Leon. I ostatni cel tegorocznego urlopu - Camino san Salvador 😀 Etap 6: La Riera – Cangas de Onis – Leon No po prostu się pochorowałam, nie przespana noc, jakieś zatrucie chyba... Tępy ból brzucha, temperatura chyba i zero sił. Rano ledwo przeszłam te 6,5 km do Cangas de Onis (w sobotę rano nie ma jak wydostać się z La Riera). Potem autobus do Oviedo, potem kolejny do Leon.