Wczoraj wieczorem znów była burza, ale
my już byłyśmy bezpieczne w naszych łóżeczkach i mięciutkiej pościeli. Spało
nam się wybornie. Ponieważ ostatnio miałyśmy trochę krótkie dzienne etapy, postanowiłyśmy
wczoraj, że dziś postaramy się „nadrobić zaległości”. I na tym się skończyło,
bo oczywiście nie udało nam się tego zrealizować. Plany popsuła nam pogoda.
Zgodnie z zamierzeniem wstałyśmy bardzo
wcześnie, ale miny nam zrzedły, gdy zobaczyłyśmy co się dzieje za oknem. Lało
jak z cebra. W taką pogodę nie było sensu wychodzić. Zjadłyśmy pyszne śniadanie
przygotowane przez panią gospodynię i czekałyśmy na poprawę warunków
pogodowych, ucinając sobie jeszcze krótką drzemkę.
W końcu trochę się przejaśniło i
wyruszyłyśmy w niewielkim już deszczu. Ciemne chmury i mgły wciąż szczelnie
zasłaniały niebo…
Potem nawet na chwilę przestało padać...
a potem już była „masakra” – znów porządnie lunęło. I tak na przemian lało,
padało, siąpiło, przestawało na chwilę i z powrotem to samo, następna ulewa, a
potem jeszcze kolejna i jeszcze... A droga bardzo długo prowadziła lasem często
pod górę.
Gdy po 22 km dotarłyśmy do Rheinböllen
byłyśmy ledwo ciepłe, całkowicie wyczerpane zarówno fizycznie jak i psychicznie.
I już absolutnie nie miałyśmy ani sił, ani ochoty, realizować naszych wcześniejszych
długodystansowych zamierzeń.
W Rheinböllen pierwsze kroki skierowałyśmy do kościoła katolickiego.
Panie w biurze parafialnym były bardzo miłe. Również ksiądz (notabene
Wietnamczyk) przyjął nas bardzo życzliwie. Początkowo stwierdził, że
przenocujemy w domu parafialnym, miałyśmy tylko zaczekać bo trwały tam jakieś zajęcia.
Zgodziłyśmy się z ochotą, po tak trudnym i wyczerpującym dniu każde miejsce
będące dachem nad głową przywitamy z istną radością.
Po chwili ksiądz stwierdził, że w domu
parafialnym nie ma prysznica, więc jeśli chcemy się wykąpać to możemy na plebanii.
Oj, nic więcej nam do szczęścia nie było potrzeba! Już prawie w „radosnych
pląsach” biegłam pod prysznic, gdy po chwili namysłu ksiądz zmienił zdanie… Stwierdził,
że właściwie to po co mamy czekać, po prostu od razu przyjmie nas na plebanii w
pokoju gościnnym :)
Nie wiem czy wyglądałyśmy jak „kupka
nieszczęścia” (bo jak zmokłe kury to na pewno), czy też Anioł Stróż podsyłał mu
coraz lepsze myśli, grunt, że po trudnym dniu mamy na jego zakończenie pełnię
pielgrzymiego szczęścia :)
Wieczorem ksiądz zaprosił nas jeszcze na
małe pogaduchy i pyszne winko. Nazwałyśmy go sobie Księdzem Tygrysem, bo miał u
siebie mnóstwo maskotek i plakatów tygrysa. Wyjaśnił nam, że urodził się w tzw.
roku tygrysa i często dostaje w prezencie takie maskotki. Katolicki ksiądz
pochodzący z Wietnamu, którego poznajemy w Niemczech… Niesamowite :)
Nasz dobrodziej próbował zadzwonić do
parafii w naszej potencjalnej następnej miejscowości noclegowej, ale niestety
nikt nie odbierał telefonu. Nie szkodzi, zobaczymy co przyniesie dzień
jutrzejszy, bo dzisiejszy zakończył się naprawdę wspaniale 😀
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz