Budzę się przed świtem. W oddali ciemne
jeszcze niebo raz po raz rozbłyska jasną poświatą. Gdzieś tam szaleje burza.
Nie chce mi się wstawać, mam ochotę zostać tu jeden dzień. Zastanawiam się, czy
nie poprosić o to Brygide. Walczę sama ze sobą i z pokusą słodkiego lenistwa.
Ale przecież trzeba iść dalej, bo przede mną do Santiago jeszcze całkiem ładny
kawałek drogi.
Wstaję dosyć wcześnie, inne pątniczki
jeszcze śpią. Po śniadaniu Brygide odprowadza mnie do kaplicy, chwila wspólnej
modlitwy, kreśli na moim czole znak krzyża. Takie błogosławieństwo w czasie
drogi, od zwykłych świeckich ludzi, czynione z serca i z ogromną życzliwością,
jest dla mnie bardzo, bardzo cenne... Pobłogosławić kogoś na dalszą drogę to
niesamowity dar ofiarowany pielgrzymowi.
A potem Brigide klęka, by również otrzymać
błogosławieństwo od pielgrzyma. Co za kobieta...
Autentycznie żal mi stąd odchodzić.
Oglądam się co chwila, a Brygide macha mi na pożegnanie dopóki nie zniknę za
zakrętem. Ta kobieta, ze swoją ponadprzeciętną dobrocią i życzliwością,
zostanie w moim sercu na zawsze…
W ciągłej niewiadomej mojego pielgrzymiego
życia, w nieustannej niepewności, te wszystkie życzliwe gesty, których
doświadczam od nieznanych przecież ludzi, znaczą dla mnie naprawdę bardzo dużo.
Po kilku pierwszych kilometrach zaczyna padać deszcz. Przeczekuję więc przez godzinę na pobliskim przystanku, a potem ruszam dalej i na szczęście do końca wędrówki już nie pada, choć chmury niejednokrotnie straszą możliwością kolejnego deszczu.
Z racji niepewnej pogody i wszędobylskiej
wilgoci aparat fotograficzny ląduje głęboko w czeluściach mojego plecaka, dziś
więc nie robię zdjęć.
Gdzieś po drodze spotykam Iwon, z którą
nocowałam w Le Soulie oraz jej koleżankę. Okazuje się, że dziś mamy nocleg w
tym samym miejscu. Fajnie :)
W Figeac zatrzymuję się w Gite Carmel. To
bardzo przyjazne miejsce, prowadzone przez starsze małżeństwo, również całym
sercem oddane pielgrzymom. Czeka tu na mnie mały liścik, ot pielgrzymia poczta
:)
Kilka dni temu, gdy w Conques spotkałam Katherinę z Niemiec, dałam jej tutejsze namiary. Okazuje się, że spała tu poprzedniej nocy i napisała do mnie parę słów. To przesympatyczne :)
Gospodarz tego miejsca z dezaprobatą kiwa
głową widząc mój plecak. Tak, wiem, jest dosyć ciężki, a jego waga z dnia na
dzień staje się mocniej odczuwalna i uciążliwa. Jestem w drodze już bardzo
długo, zmęczenie coraz większe i sił coraz mniej – czuję, że jest mi za ciężko
na plecach… Tym bardziej, że ciągle trzeba pokonywać kolejne wzniesienia.
Postanawiam więc, że zrobię to co powinnam
zrobić już wcześniej – część rzeczy odeślę do domu. Przede wszystkim jedne
długie spodnie. Jest już lato, wystarczy jak zostawię tylko jedne długie. Mam
przecież jeszcze spodenki, a długich spodni pewnie będę używać sporadycznie. Poza
tym odsyłam kuchenkę i palnik, z których właściwie nie korzystałam i już raczej
nie skorzystam (nie wiem dlaczego niosłam je aż tak długo). Dorzucam parę
innych drobiazgów i z reklamówką ważącą ponad 2 kg wyruszam na pocztę. Michelle,
sympatyczna hospitalera, tłumaczy mi gdzie znajdę urząd pocztowy. Tu przeżywam
kolejne pozytywne zaskoczenie, bo miła pracownica poczty pomaga mi wypełnić
odpowiedni druczek, a nawet złożyć wymyślne pudełko, z którym jakoś nie
potrafię sobie poradzić.
Trochę jeszcze spaceruję po miejscowości,
a w informacji turystycznej otrzymuję nieco materiałów i informacji o dalszej
drodze. Potem wracam do Gite Carmel.
Ta alberga to na razie ostatnie gite
donativo na szlaku, przynajmniej przez kilka najbliższych dni już takich nie
będzie. Szkoda, bo oprócz donativo samego w sobie, w takich miejscach czuć przede
wszystkim ogromne serce i zaangażowanie gospodarzy :)
Wiolu, serdeczne gratulacje i pozdrowienia z okazji setnego dnia w podróży :-)
OdpowiedzUsuń